piątek, 16 października 2020

Saint Maud - recenzja

Zanim mi zamknęli lokalne kino zdążyłem się jeszcze wybrać w ubiegłym tygodniu na przedpremierowy pokaz „Saint Maud”. Niewiele wiedziałem przed seansem o nowym filmie od studia A24. Bazując na szczątkowych informacjach wyciągniętych z publikacji prasowych i zwiastuna, spodziewałem się horroru czerpiącego inspiracje z „Egzorcysty”, a tymczasem zostałem potraktowany mieszanką „Misery” z „Pająkiem” Cronenberga, ale nastrojem i tematyką mocno nawiązującego też do scenariuszy Paula Schradera (szczególnie w kwestiach religijnych). W odniesieniu do „Saint Maud” często używa się określenia horror, ale nie spodziewajcie się tutaj demonów, duchów i innego oczywistego mrocznego tałatajstwa, bo Rose Glass korzysta z powolnego budowania gęstej atmosfery nasyconej grozą i elementów horroru cielesnego do nakreślenia szarpiącego nerwy portretu osoby zaburzonej psychicznie. 

 

Maud (bardzo dobra rola Morfydd Clark) rozpoczyna pracę prywatnej pielęgniarki opiekującej się umierającą tancerką w średnim wieku. Amanda (Jennifer Ehle) bywa złośliwa, nieznośna i ogólnie trudna w obyciu. Przede wszystkim jest jednak znużona swoją egzystencją. „Umieranie jest takie nudne”, stwierdza z goryczą w pewnej chwili. Maud trochę ją bawi, nieco fascynuje, ale przede wszystkim to świetnie pochłania uwagę. Młoda kobieta wierzy, że dosłownie kontaktuje się z nią Bóg, który próbuje jej wskazać życiową drogę. Zaciekawione pytania Amandy i pozorne współodczuwanie „boskiej obecności” traktuje jako zaproszenie do intymnej relacji która ma prowadzić do zbawienia duszy umierającej kobiety. Maud nie dostrzega, że jest jedynie pociesznym kuriozum dla znudzonej hedonistki poszukującej jakiegoś urozmaicenia na finałowym etapie swego życia. Amanda nie dostrzega natomiast, że igra z osobą chorą psychicznie, która do tego nie jest tym za kogo się podaje. Jej prawdziwe imię odkrywamy dość szybko, gdy bohaterka spotyka na mieście byłą koleżankę, co zdradza przy okazji istnienie jakiegoś mrocznego wydarzenia z jej przeszłości będącego przyczyną zakończenia pracy w publicznej służbie zdrowia.

 

Powyższy akapit jest zaledwie zarysowaniem złożonego filmowego portretu Maud, która tak naprawdę do samego końca pozostanie dla odbiorcy nie w pełni odkrytą tajemnicą, wymagającą od widza samodzielnego poskładania jej historii z oszczędnie dawkowanych informacji. Co warto jednak dodać, nigdy nie staje się nowym wcieleniem Misery, czyli psychopatyczną, sadystyczną łotrzycą, znęcającą się nad chorą ofiarą. Reżyserka przygląda się Maud ze zbyt dużym ciepłem i empatią żeby pozwolić sobie na zrobienie z niej stereotypowej niebezpiecznej wariatki. Co nie znaczy, że czujemy się zrelaksowani, gdy obserwujemy jej ekranowe interakcje, i to nie tylko z innymi ludźmi, ale też własnym ciałem, które regularnie okalecza w wymyślne sposoby, co ma być świadectwem jej fanatycznej wiary. Im więcej elementów układanki zostaje odkrytych, tym więcej empatii mamy względem Maud, ale też tym większy niepokój w nas wzbudza jako osoba.

 

Bardzo ciekawy debiut reżyserski, interesująco opowiadający o religii, powoli wżerający się pod skórę odbiorcy, ciągle testujący jego uwagę, zachęcający do kwestionowania tego co widzi i zadawania licznych pytań (początkowo łatwo zwątpić, czy jest to historia osadzona współcześnie, czy też może kilka dekad temu, więc zaczyna się wypatrywać na ekranie informacji), a do tego kończący się ujęciem, które zostanie z widzem na długo po seansie.