niedziela, 29 grudnia 2019

Wykopalisko, czyli filmy z ostatnich 10 lat, które warto znać. #2

Zgodnie z wcześniejszą obietnicą, kolejne dziesięć filmów z ostatnich lat, które warto znać. Ponownie postawiłem na filmy, które niesłusznie przeszły niezauważone albo zostały przedwcześnie zapomniane. Możliwe, że temat będzie kontynuowany, bo jeszcze mam sporo tytułów, o których chciałbym napisać, ale jest to dość czasochłonne więc znowu zadecyduje zainteresowanie obecnym tekstem. Mam nadzieję, że wyciągnięcie z tych dwóch list coś ciekawego dla siebie:


„Duże złe wilki” (2013), reż. Aharon Keshales, Navot Papushado

Zdaniem Tarantino najlepszy film z roku 2013. Przesadzone? Zdecydowanie. Bardzo? Nie bardzo. Film izraelskiego duetu z całą pewnością nie można zbyć machnięciem ręki. Panowie odważnie zapuszczają się w drażliwe rejony, wygodnie się tam rozsiadają i bez żadnych zahamowań rozpoczynają snucie brawurowej opowieści, która poruszając tak mroczne tematy jak pedofilia i tortury, nie zapomina o bawieniu widza smoliście czarnym humorem, żartami sytuacyjnymi, sprawnym operowaniem formułą thrillera, twistami fabularnymi, cieszącą oczy stroną techniczną i kojącą uszy szatą muzyczną, nadającą całości baśniowego sznytu. 

Jest to oczywiście karkołomna mieszanka, ale reżyserzy w imponujący sposób panują nad całym tym rozgardiaszem. Z całą pewnością nie jest to jednak film dla każdego, przede wszystkim ze względu na dużą dawkę realistycznej i brutalnej przemocy obecnej w scenach tortur. Zestawienie tychże z humorem oraz poruszaną tematyką może odrzucić kolejny procent widowni, który uzna takie połączenie za niesmaczne. Dodać do tego jeszcze ponure zakończenie i staje się jasne, że ten film nie próbuje łasić się do widza. Kto jednak kocha tytuły stawiające go w niewygodnej moralnie pozycji, zadające trudne pytania bez udzielania łatwych odpowiedzi i konsekwentne w obranej drodze, to będzie zadowolony, bo to ciekawe kino, ale pod wieloma względami nieprzystępne.


„My, zwierzęta” (2018), reż. Jeremiah Zagar

Na festiwalach filmowych czasem trzeba (i warto) łowić do upadłego. „My, zwierzęta” był przedostatnim filmem jaki zobaczyłem na zeszłorocznych Nowych Horyzontach. Wyszedłem z kina zachwycony. Nie miałem wątpliwości, że będzie to jeden z tych tytułów, o których będę pamiętać przez lata. Jest to niesamowity portret rodziny - intymny i delikatny kiedy trzeba, ale też chwilami
drapieżny i dający po głowie. Nieokrzesany, dziki, a czasem łapiący za serducho, melancholijny albo skręcający w rejony metafizyczne. Kino autorskie, wrażliwe, wnikliwe, poetyckie. Wow!


„Wtorek, po świętach” (2010), Radu Muntean

Sytuacja stara jak świat: mąż, żona i jego kochanka. Temat przewałkowany już na miazgę. Rumuński reżyser udowadnia jednak, że w kinie często nieważne jest to, co się opowiada, ale w jaki sposób. Dawką emocji i napięcia, którą obdarzył scenę przypadkowego spotkania trójki bohaterów, mógłby obdarować niejeden pełnokrwisty thriller. Nie jest to jednak film o konfrontacji, a przynajmniej nie tej fizycznej. Jeśli już, to raczej wewnętrznej, z samym sobą, z poczuciem winy, ale i wątpliwościami, co jest najważniejsze - wierność sobie czy poczucie obowiązku.

Przede wszystkim jest to więc fascynująca wiwisekcja zdrady małżeńskiej, tego, co się za nią kryje, i do czego prowadzi. Reżyser nie ocenia bohaterów, tutaj nie ma dobrych i złych, wszyscy kreśleni są w neutralny sposób, ale przy tym bardzo naturalnie, prawdziwie, mają swoje pozytywne, jak i negatywne cechy charakteru, są po prostu ludźmi z krwi i kości. O każdym z nich można by się długo rozpisywać, rozmyślając nad oceną ich postępowania. Obiektywnie to zdradzana żona jest osobą, z którą należałoby sympatyzować. Jest zwykłą, kochającą żoną i matką, żadną tam zołzą, ale też nie ofiarą losu, po prostu inteligentna kobieta z klasą, żyjąca w błogiej nieświadomości tego, co się dzieje za jej plecami. Pozostałą dwójkę bohaterów należałoby więc napiętnować, a jednak nie przychodzi to łatwo, bo wyraźnie się kochają, w sposób dojrzały, nieoparty jedynie na pożądaniu. Kochanka ma swoje życie, zawód, mieszkanie, jej egzystencja nie sprowadza się do wypatrywania pustym wzrokiem kolejnej wizyty samca. On natomiast jest rozdarty pomiędzy miłością i przywiązaniem do rodziny, a nowym, niechcianym i nieplanowanym, ale niemożliwym do stłumienia uczuciem. A zatem co wybrać? Egoistyczne uczucie czy poświęcenie się dla dobra rodziny, która jeszcze do niedawna wystarczała do pełni szczęścia? Odpowiedzi nie są łatwe, tak jak i konsekwencje podjętych decyzji.


„Kurier” (2014), reż. Angus Sampson 

Australijska, oparta na faktach, historia o przeciętniaku z jakiegoś zadupia, który postanowił podreperować domowy budżet przemycając w żołądku herę z Tajlandii. Słabo mu to wyszło, bo już przy pierwszym locie zostaje zatrzymany na lotnisku, przekazany policji i zakwaterowany w hotelu. Dlaczego tak? Bohater ma prawo odmówić prześwietlenia żołądka, ale policja może przetrzymać go bez wyraźnych dowodów przez siedem dni. Więc siedzą sobie w tanim hotelu i czekają, aż ten w końcu pęknie i uda się tam, gdzie nawet król chodzi piechotą.

A takiego wała, bo bohater jest twardym zawodnikiem i chociaż skręca go niemiłosiernie, to nie ma zamiaru korzystać z toalety. I tak trwają w tej patowej sytuacji, dni lecą, bohater jest coraz bardziej obolały, policjanci zirytowani, a koledzy z przestępczego półświatka zestresowani. Niczego więcej nie powiem, oprócz tego, że ogląda się z dużym zainteresowaniem, bo to fajny dramat kryminalny, zaprawiony smoliście czarnym humorem i kilkoma niezłymi rolami (m.in. Hugo Weaving).


„Cztery lwy” (2010), reż. Christopher Morris 

Wielka Brytania. Sheffield. Grupa młodych muzułmanów przygotowuje atak terrorystyczny. Dwoje z nich wylatuje do Pakistanu żeby wziąć udział w obozie treningowym dla terrorystów i podszkolić się w „zawodzie”. Po powrocie decydują się spełnić w końcu swoje marzenie i przeprowadzić samobójcze zamachy bombowe. Wcześniej jednak muszą opanować techniki rejestrowania nagrań terrorystycznych domową kamerą, zdecydować, co będzie wystarczająco spektakularnym celem ataku, i w ogóle ogarnąć całą logistyczną stronę bycia terrorystą… 

Zacznijmy od podstawowej kwestii. To nie jest poważny film. „Cztery lwy” to satyra na świat terroryzmu. Film jest swoistą wariacją „Gangu Olsena”. Oglądamy dość nieporadnych facetów, którzy niejako bawią się (chociaż sami nie zdają sobie z tego sprawy) w bycie ekstremistami. Wychowani w Wielkiej Brytanii, na co dzień stołujący się w fastfoodach, oglądający takie same programy i filmy jak większość przeciętnych młodych ludzi na świecie, obcujący każdego dnia z „niewiernymi” i przesiąknięci ich kulturą, niewiele wiedzą o prawdziwym islamskim ekstremizmie. Dżihad jest dla nich niczym „styl gangsta” dla białych chłopców z przedmieść, pozujących na czarnych raperów. Coś tam im świta, podpatrzyli pewne zachowania z wieczornych programów informacyjnych i filmów krążących po Internecie, ale zdolni są jedynie nieporadnie je kopiować, w dziecięcy sposób ekscytując się, że odtwarzają „poetykę” tych nagrań. 

Nie jest to zdecydowana krytyka zjawiska ekstremizmu, bo reżyser próbuje go wyśmiać, ale w sposób nieoczywisty, balansując pomiędzy groteską a tragikomedią. Kreśli satyryczny obraz, ale mocno osadzony w rzeczywistości, niewyśmiewający wszystkiego jak leci, ale skupiający się na bezlitosnym wypunktowywaniu pewnych elementów. Nie stroni przy tym od ociekających absurdem scen. Mieszanka to iście wybuchowa, stosowna więc do poruszanego tematu.


„Jeździec” (2017), reż. Chloé Zhao 

„Jeździec” był dostępny przez jakiś czas na HBO Go, a niecałe dwa tygodnie temu wrzucił go do swojej oferty Netflix więc całkiem możliwe, że już widzieliście film Chloé Zhao, ale jeżeli jeszcze nie, no to zdecydowanie warto go nadrobić. O młodej reżyserce niedługo powinno się zrobić nieco głośniej, bo w przyszłym roku dostaniemy dwa nowe filmy jej autorstwa: „Nomadland” z Frances McDormand (obstawiam premierę w Cannes) oraz „Eternals” będący kolejną odsłoną MCU (obstawiam kilkaset milionów dolarów zysku). Zapoznajcie się z jej dotychczasową twórczością już teraz. 

Debiutancki film Zhao („Pieśni braci moich”) opowiadał o współczesnych Siuksach żyjących w rezerwacie położonym w Południowej Dakocie. Bohaterem „Jeźdźca” jest natomiast kowboj, gwiazda lokalnego rodeo, specjalizujący się w ujeżdżaniu narowistych koni. Nieszczęśliwy upadek na ziemię, podczas jednego z występów, wysyła go prosto na stół operacyjny. Poważny uraz głowy sprawia, że musi na jakiś czas zapomnieć o udziale w niebezpiecznym show. Zdrowy rozsądek podpowiada, a lekarze temu wtórują, że powinien już na dobre zrezygnować z kariery w rodeo i jazdy na koniach, bo kolejny uraz głowy może być tym ostatnim. Młody mężczyzna, którego definiują jego dokonania na arenie, nie jest w stanie tego zaakceptować.

„Jeździec” to powolne kino, skupione na niuansach, skrawkach życia, ludzkiej niedoli i drobnych radościach. Jest to film, który wymaga cierpliwości, ale w pewnym momencie autentycznie chwyta za serducho i już do końca seansu go nie puszcza, skutecznie przykuwając widza do ekranu. Magia następuje, gdy główny bohater przestaje rozpamiętywać przeszłość i dawne sukcesy, a historia skupia się na jego pracy na ranczu, samotnym przemierzaniu pustkowi rozświetlonych delikatnym popołudniowym słońcem, interakcjach ze zwierzętami, a przede wszystkim – oswajaniu dzikich koni. Reżyserka jest zakochana w całym procesie, powolnym zdobywaniu zaufania zwierzęcia, stopniowym łamaniu jego dzikiej natury i przyzwyczajaniu konia do ciężaru ciała ujeżdżającego go człowieka. Ogląda się to z fascynacją i zauroczeniem. Coś dzikiego, nieufnego, przestraszonego, staje się przyjacielskie, oswojone, spokojne, zsynchronizowane z człowiekiem. Piękny film.


„Atak na dzielnicę” (2011), reż. Joe Cornish

Zębaty stwór pozaziemskiego pochodzenia ląduje w niesławnej londyńskiej wschodniej dzielnicy. Niefortunnie wpada na grupę nastoletnich chuliganów, którzy spuszczają mu łomot i odcinają głowę. Zły pomysł, bo tropem poczwary do Londynu trafia jeszcze więcej zębatych stworzeń. I nie są zadowolone. Smarkaczom nie pozostaje więc nic innego jak uporać się z inwazją.

Brzmi to pewnie dość głupio, ale film oferuje porządną dawkę rozrywki, czerpiącą garściami z epoki VHS. Jest to energetyczny survival mocno osadzony w brytyjskiej rzeczywistości (Joe Cornish przez rok mieszkał w jakiejś podłej londyńskiej dzielnicy żeby lepiej poznać zachowania tamtejszych gówniarzy, a w samym filmie wystąpili sami naturszczycy), unikający oczywistego parodiowania klasyków gatunku, za to przenoszący ducha amerykańskich produkcji z okresu panowania VHS do realiów dzisiejszego Londynu, nie obawiając się przy tym operować lekką tandetą (wygląd kosmitów). W roli charyzmatycznego przywódcy gangu wystąpił John Boyega. Już wtedy zwrócił na siebie moją uwagę, ale w życiu nie pomyślałbym, że zobaczę go kiedyś jako jednego z trzech nowych głównych bohaterów „Gwiezdnych wojen”. 


„Piękny kraj” (2017), reż. Francis Lee

W roku 2017 świat oszalał na punkcie „Tamtych dni, tamtych nocy”, filmu o gejowskiej miłości, która zakwitła latem na pięknej włoskiej prowincji. Marsz filmu Luca Guadagnino ku sercom kinomanów rozpoczął się 22 stycznia w Sundance. Co ciekawe, następnego dnia, też w Sundance, miał premierę inny film o gejowskiej miłości. Francis Lee zdobył tam nawet nagrodę reżyserską za najlepszy zagraniczny dramat, ale brytyjski „Piękny kraj” zdecydowanie nie podbił tyle serc, co włoski film. Ciężko się temu dziwić, bo naturalistyczny melodramat o zapijaczonym rolniku z zabłoconego Yorkshire, który wdaje się w romans z rumuńskim emigrantem pomagającym mu przy pracy z owcami, nie miał tego czaru i klimatu, co piękna włoska historia (no i był też zwyczajnie gorszym filmem). Jeżeli jednak nie straszne Wam „nieestetyczne” szczegóły pracy przy zwierzętach (aktorzy zostali wysłani do pracy na farmach i potrafili później odebrać poród owcy na ekranie), a w filmach poszukujecie też wycinków z egzystencji innych ludzi, nawet tych mało ekscytujących, ale za to pokazujących skrawek jakiegoś innego świata, no to „Piękny kraj” jest tego rodzaju kinem.


„Siostra twojej siostry” (2011), reż. Lynn Shelton

Cudownie bezpretensjonalna, lekka, ale przy tym inteligentna i dobrze napisana komedia obyczajowa. Jest to film oparty na delikatnym humorze, niewymuszonym, wysmakowanym, najczęściej sytuacyjnym, ale też bazującym na zgrabnie nakreślonych bohaterach, relacjach pomiędzy nimi, zabawnych dialogach, a czasami po prostu na gestach. Wszystko to działa idealnie, bo pamiętam doskonale, jak cała widownia zarykiwała się ze śmiechu podczas festiwalowego pokazu. Obsada spisuje się tutaj na medal, ale niczego innego nie spodziewałbym się po Emily Blunt i Rosemarie DeWitt, wielkim odkryciem natomiast był dla mnie rewelacyjny Mark Duplass, którego karierze przyglądam się uważnie od tamtego czasu.


„Girlhood” (2014), reż. Céline Sciamma 

Céline Sciamma, autorka tegorocznego „Portretu kobiety w ogniu”, będącego stylowym i bardzo zmysłowym, lesbijskim romansem kostiumowym, specjalizowała się dotąd w innego rodzaju kinie – społecznie zaangażowanych opowieściach o współczesnych młodych Francuzkach. „Girlhood”, jej poprzedni film, przyglądał się grupie nastoletnich czarnoskórych dziewczyn z dużego miasta, które tworzą gang zdecydowanie niestroniący od przemocy. Nie jest to film, który pozwala o sobie łatwo zapomnieć, zarówno ze względu na treść, jak i niesamowity klimat niektórych sceny. Do dziś, gdy słyszę gdzieś „Diamonds” to przypomina mi się cudowna sceny imprezy w pokoju hotelowym podczas której młode dziewczyny wspólnie śpiewały piosenkę Rihanny.

środa, 25 grudnia 2019

Wykopalisko, czyli filmy z ostatnich 10 lat, które warto znać. #1

Koniec roku, a do tego koniec dekady, kolejne listy najlepszych filmów ostatnich dziesięciu lat atakują ze wszystkich stron. No fajnie, ale chyba niewiele przydatnego wynika z tego dla odbiorców, którzy mogą sobie dzięki temu sprawdzić ile jeszcze osób uważa nowego „Mad Maxa” i „Blade Runnera” za najlepsze produkcje ostatnich lat. Pomyślałem więc, że zamiast pisać o filmach, o których słyszeli „wszyscy”, przyjrzę się uważnie ostatnim dziesięciu latom i wybiorę z nich tytuły, które być może niekoniecznie zasługiwały na miano tych najwybitniejszych, ale za to miały do zaoferowania coś ciekawego i wartego uwagi, a przeszły niezauważone albo zostały już nieco zapomniane.

Przejrzałem swoje oceny na Filmwebie z ostatnich 10 lat i spisałem listę tytułów, które uznałem za warte polecenia. Ostatecznie skończyłem z jakąś setką filmów do polecenia. Poniżej pierwszych dziesięć filmów, które warto nadrobić, jeżeli ich jeszcze nie znacie. Potraktujcie to jako świąteczny prezent. Jeżeli pomysł się przyjmie to za kilka dni ułożę kolejną dychę. A potem może jeszcze kolejną…

A zatem, dziesięć wartych uwagi filmów z lat 2010., czyli okresu od 2010 do 2019.


„ill Manors” (2012), reż. Ben Drew

Debiut reżyserski brytyjskiego rapera, Bena Drew, występującego pod pseudonimem Plan B. Film nakręcony za „pięć funtów i czterdzieści pensów”, realizowany w szemranych dzielnicach wschodniego Londynu (oraz autentycznej melinie zamieszkiwanej przez ćpunów uzależnionych od cracku), gdzie ekipa musiała się zmagać z pogróżkami dealerów oraz okradającą ich miejscową ludnością, przeleżał następnie kilka miesięcy na półce, bo Plan B musiał ruszyć w trasę koncertową żeby zarobić brakujące pieniądze potrzebne na postprodukcję.

Zaowocowało to unikalnym projektem: niechronologiczną, epizodyczną historią, będącą miejskim musicalem opowiedzianym w raperskim stylu. Plan B napisał sześć utworów dedykowanych poszczególnym bohaterom. Efektem tego był soundtrack wielokrotnego użytku, złożony z przebojowych, wpadających w ucho bitów, chwytliwych tekstów i ciekawych pomysłów aranżacyjnych. Jest to film niemizdrzący się do widza, niepopadający w galop fabularny i ekwilibrystkę słowną, bo dialogi są takie, jak przedstawiony świat, czyli wulgarne, dosadne i trafiające w sedno. Historia jest mroczna, skąpana w dość depresyjnym klimacie, a ponury obraz Londynu może zniechęcić do miasta. Jest to projekt szczery, wypływający z serca, kilka epizodów oparto na prawdziwych historiach, a zdjęcia realizowano w naturalnych plenerach. Widać, że jest to środowisko nieobce reżyserowi, który ma na jego temat wiele ciekawego do powiedzenia. A na deser mamy jeszcze dobre role Eda Skreina i Riza Ahmeda, którzy byli dopiero u progu swoich hollywoodzkich karier.


„Mustang” (2015), reż. Deniz Gamze Ergüven

Historia, która natychmiast oczarowuje. Tętniąca orzeźwiającym humorem opowieść o pięciu nastoletnich siostrach, które wykorzystują cały młodzieńczy entuzjazm i energię żeby nie dać się spętać moralnym nakazom, jakie tureckie społeczeństwo oraz ich rodzina próbuje im narzucić. Z każdym kolejnym wybrykiem dziewcząt "kajdany" zaciskane są jednak coraz ciaśniej, krępując ich niespokojną naturę, niszcząc w nich zadziornego ducha i wysysając powoli z ich ciał (pozornie) nieokiełznaną energię.


„Ciało Anny Fritz” (2015), reż. Hèctor Hernández Vicens

Do kostnicy, w której pracuje młody bohater filmu, trafiają zwłoki znanej aktorki, tytułowej Anny Fritz. Szybkie zdjęcie zrobione komórką i wiadomość wysłana do dwóch kolegów wystarczają żeby natychmiast wpadli w odwiedziny z gorzałą. Kilka niesmacznych żartów, wciągnięta krecha, ogląd apetycznego nagiego ciała celebrytki i impreza w kostnicy kończy się nekrofilskim czynem. Co po chwili przeradza się w gwałt, bo Anna okazuje się nie być martwa i przerażona odzyskuje świadomość w momencie, gdy jakiś obcy facet używa sobie na jej sparaliżowanym ciele. 

Dalszy rozwój wypadków jest możliwy do przewidzenia, podczas gdy ciało Anny budzi się powoli do życia, trójka przyjaciół prowadzi moralną dysputę na temat tego, co powinni teraz zrobić. Układ sił jest wiadomy, jeden kolega namawia do zabicia Anny, korzystając z tego, że nikt się o tym nie dowie, bo kobieta została już uznana za martwą. Drugi stanowczo się temu sprzeciwia, zamierzając powiadomić władze o całej sytuacji i zmierzyć się z wszelkimi konsekwencjami ich niewybaczalnego czynu. Natomiast główny bohater, pracownik kostnicy, jest rozdarty emocjonalnie i oczywiście to od niego będzie zależeć ostateczna decyzja o losie aktorki. Anna jednak nie zamierza łatwo zrezygnować z życia - intryguje, podpuszcza i próbuje uciec. 

Niczego więcej nie będę zdradzać, bo ciekawość wynikająca z tego, jak to się dalej potoczy jest motorem napędowym filmu. Wspomaga to sprawne operowanie klimatem, trzymająca w napięciu akcja oraz umiejętne żonglowanie humorem i makabrą zmieszaną z terrorem zrodzonym przez ludzką naturę, a dopełnia to rasowe wykończenie techniczne.


„Rover” (2014), reż. David Michôd

Zaczyna się zagadkowo. Widz zostaje wrzucony w środek wydarzeń: troje mężczyzn ucieka po dokonanym napadzie, dochodzi do szamotaniny i w efekcie rozbijają się na australijskim zadupiu. Kradną pierwszy samochód na jaki natrafią. Należy on do bohatera granego przez Guy'a Pearce'a. Ten natychmiast rusza za nimi w pogoń, a żeby odzyskać pojazd jest gotów podążyć na drugi koniec kraju i zamordować każdego kto stanie mu na drodze. W tej historii umiera się szybko i najczęściej bezsensownie. Pearce’owi towarzyszy Robert Pattison, który solidnie przygotował się do roli i wyuczył akcentu rednecka z południa Stanów Zjednoczonych, a do tego gra osobę lekko opóźnioną. Wypada całkiem przekonująco. Szorstka, nieco zagadkowa, ale przy tym bardzo stylowa i interesująca historia. Aha, warto dodać, że opowieść osadzona jest w postapokaliptycznych realiach. W sumie to chyba powinienem był od tego zacząć...


„Dwa dni, jedna noc” (2014), reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne 

Kolejny dowód na to, że wartościowe role Marion Cottilard nigdy nie są angielskojęzyczne. Marion jest tu w samym centrum wydarzeń, odsłonięta emocjonalnie i fizycznie, bez makijażu, szykownych ubrań, całego tego amerykańskiego „błysku”. Po prostu zdesperowana, złamana psychicznie kobieta, która walczy z całych sił o utrzymanie się na powierzchni. Grana przez nią bohaterka zmaga się z silnym atakiem depresji, zmuszona zostaje jednak do opuszczenia swojej sypialni żeby zobaczyć się z kilkunastoma współpracownikami. Ich szef, właściciel małej firmy, zmusił pracowników do dokonania wyboru pomiędzy otrzymaniem tysiąca euro, a pozostawieniem głównej bohaterki na etacie. Zdesperowana kobieta próbuje przekonać kolegów do głosowania na jej korzyść. Reakcje kolegów z pracy są przeróżne: od łez wzruszenia, poprzez pełne zawstydzenia decyzje odmowne i podtrzymujące na duchu gesty ludzkiej życzliwości, a na agresywnych zachowaniach kończąc. Proste kino o życiu i ludziach, stonowane, bez fajerwerków, ale za to poruszające, wnikliwe, podtrzymujące w stanie zainteresowania historią i praktycznie pozbawione jakichś wad.


„Radiowóz” (2015), reż. Jon Watts

Przepis na krótki, prosty i udany film: sięgasz po Kevina Bacona, dorzucasz mu wąsa, wąs jest obowiązkowy, preferowany prawdziwy, poczekaj więc cierpliwie żeby urósł, wtedy dodajesz radiowóz, dwóch małych chłopców, Shea Whighama oraz krowę. Gdy masz już wszystkie powyższe elementy, możesz odpalić kamerę, rozsiąść się wygodnie i leniwie śledzić wydarzenia. 

„Radiowóz” jest kinem prostym, wręcz minimalistycznym, Jon Watts (odpowiedzialny za ostatnie dwa filmy o Spider-manie) ewidentnie czerpał inspiracje z twórczości braci Coen oraz Jeffa Nicholsa (zwłaszcza z „Mud”). Historia nie jest skomplikowana, ale w jej prostocie tkwi właśnie cała siła, bywa zabawna, czasem nieco absurdalna, bywa jednak też poważna, bo nad wydarzeniami cały czas wisi fatalizm. Widza nie odpuszcza przeczucie, że zaraz wydarzy się coś paskudnego. Gdy w jednej scenie dziesięciolatek dzierży karabin szturmowy i celuje w kolegę ubranego w kamizelkę kuloodporną, a tamten zaznacza: „tylko celuj w kamizelkę”, to odbiorca poprawia się nerwowo w fotelu, bo oczyma wyobraźni już widzi odstrzeloną głowę młodego chłopaka. Takich momentów jest tutaj więcej. Jest to kino skromne, oparte na budowaniu klimatu, kupujące widza kreacjami aktorskimi oraz zderzaniem dziecięcych wyobrażeń napędzanych naiwnością i nieznajomością świata z brutalnym realizmem tegoż oraz podłością zamieszkujących go dorosłych.


„Anomalisa” (2015), reż. Charlie Kaufman, Duke Johnson

Tworzona przez dwa lata animacja poklatkowa pokazuje, że Charlie Kaufman już chyba nigdy się nie zmieni - na zawsze pozostanie tym błyskotliwym dziwakiem. I całe szczęście! Ponura, acz niewyzbyta humoru, opowieść o alienacji, poczuciu oderwania od rzeczywistości i poszukiwania jakiejś bliskości, a zarazem panicznej reakcji na pierwsze oznaki tejże. Doskonałe dialogi, oryginalna forma, ciekawe spostrzeżenia i zapadająca w pamięci historia. Kaufman jak zwykle w bardzo dobrej formie.


„The Seven Five” (2014), reż. Tiller Russell

Dokumentalny film, który często porównywano do „Chłopców z ferajny”. Rzeczywiście: montaż, narracja z offu, charakterystyczny styl prowadzenia historii, zatrzymania obrazu oraz wykorzystane piosenki, wszystko to rodzi skojarzenia z filmem Martina Scorsese.

Bohaterem „The Seven Five” jest Michael Dowd, gość określany najbardziej skorumpowanym policjantem w historii Nowego Jorku. Dowd karierę w Policji rozpoczął w latach 80., gdy niektóre dzielnice NY przypominały strefę wojny. Przemoc, narkotyki i agresja rządziły tymi ulicami. Michael na ciemną stronę mocy przechodził stopniowo, zaczynając od drobnych kradzieży, grabieży mienia i materiałów dowodowych oraz wymuszania łapówek od schwytanych dilerów. Szybko zaczął się jednak rozkręcać i robić coraz bardziej chciwy. Współpracował z gangsterami, był zamieszany w rozprowadzanie narkotyków, zapewniał policyjną eskortę dilerom, urządzał rajdy na konkurencyjne gangi, a nawet dostarczał przestępcom ich ofiary.

Całość opowiedziana jest przez Michaela oraz jego współpracowników, zarówno tych pracujących w Policji, jak i przez przestępców, a także dawnych kolegów z oddziału oraz wewnętrznego wydziału dochodzeniowego. Nie słychać skruchy w ich głosach, jedynie dumę z odwalania niezłych numerów i zarabiania na tym ogromnych pieniędzy. Czasem śmiejemy się, czasem włos jeży się na głowie, ale nie sposób się oderwać od ekranu, bo ogląda się to z zafascynowaniem. Gdyby film był pełnometrażową fabułą to niektóre cytaty stałyby się klasykami gatunku. Chwilami aż trudno uwierzyć, że wszystkie te osoby z taką szczerością opowiadają o tym wszystkim przed kamerą. O zasłonięcie twarzy poprosiła tylko jedna osoba. Niektórzy z nich są rodem z serialu „The Shield”, a inni pasowaliby raczej do filmów Quentina Tarantino, zwłaszcza herszt gangu, Adam Diaz, wielki fan Bryana Adamsa, który narkotyki sprzedawał na zapleczach sklepów spożywczych, a towar wręczał w torbach z zakupami. W pewnej chwili z szelmowskim uśmiechem opowiada o konkurencie, którego pomógł mu dorwać Dowd: „Już go nie ma wśród nas. Nie twierdzę, że go zabiłem. Już go nie ma wśród nas”.


„Kraina Charliego” (2013), reż. Rolf De Heer

Film o współczesnych aborygenach. Dość smutna historia (choć obfitująca w humor sytuacyjny) o stłamszonej rasie. Zepchnięci na margines przez obcą im kulturę, muszą stosować się do praw i nakazów narzucanych im przez białych Australijczyków, jeść produkowane przez nich śmieciowe jedzenie od którego wypadają im zęby, podporządkowywać się temu, co wedle rządu wolno im kupować w sklepach spożywczych, a czego im nie wolno, jednocześnie pokątnie polując na zwierzynę, co może zakończyć się dla nich poważnymi problemami prawnymi. Charlie sprzeciwia się byciu traktowanym w taki sposób i powoli narasta w nim bunt. Jest to jednak bunt dość ślepy i nieskoordynowany, rzucający bohaterem w przeróżnych kierunkach, uświadamiając mu przy okazji, że całe życie spędzone na łasce białych mieszkańców Australii wykastrowało go z wiedzy o sztuce przetrwania w naturze i naturalnych instynktów, którymi dysponowali jego przodkowie.


„Śpiący olbrzym” (2015), reż. Andrew Cividino

Widzieliście już tę historię. I to nie raz. Trzech młodych chłopców wchodzących w dorosłość. Amerykańska prowincja, środek upalnego lata, które połozy kres niewinnemu dzieciństwu bohaterów. No, niewinne dzieciństwo jest w tym wypadku kwestią umowną, bo chłopaki do aniołków nie należą. Okradają sklep, palą zioło, klną jak szewce. Znaczy się typowe współczesne wyrostki. Ich mała grupa ma jednak dwa przeciwstawne bieguny moralne. Jest ten dobry, młody, niewinny chłopaczek, najmniejszy, najsłabszy, najbardziej pogardzany, wciąż mocno związany z rodzicami. Jest ten zły, klasyczny młody łobuz, narzucający innym swoją wolę, prowodyr większości rozrób, miłośnik wkładania kija w mrowisko, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Sekunduje mu jego kuzyn, nieco starszy, większy, silniejszy, ale jednak zdominowany przez niepokornego krewniaka. Niewątpliwe to jemu przypada rola rozjemcy, pomostu pomiędzy pozostałą dwójką.

Ten podział jest jedynie pozornie prosty, bo ten „dobry” z czasem pokazuje mroczną stronę, rozmyślnie doprowadzając do tragicznej w skutkach kłótni pomiędzy kuzynami. Ten „umiarkowany”, początkowo próbujący go bronić, robi pewne świństwo, a nękającego go chłopaka często podpuszcza gestem i słowem. A ten „zły” w istotnym momencie wykazuje się największym rozsądkiem i próbuje uniknąć tragedii. Kanadyjski reżyser rozumie gatunek filmowy, którym tutaj operuje, równie sprawnie portretując beztroską wakacyjną aktywność młodych chłopców, jak i wybijając bardziej dramatyczne tony, gdy nieletni bohaterowie dostają kilka cennych życiowych lekcji. Nie jest to żaden kamień milowy, ale każdy miłośnik amerykańskiego indie oraz filmów w stylu „Stań przy mnie” powinien go sobie dopisać do listy tytułów do obejrzenia.

niedziela, 22 grudnia 2019

The Witcher (Wiedźmin) - pierwszy sezon


„Wiedźmin” zrobił mój weekend. Wciągnęło mnie konkretnie, bo ostatni odcinek skończyłem oglądać jakoś w połowie soboty. W zasadzie dostałem dokładnie to, czego oczekiwałem od samego początku – solidne fantasy zgrabnie żonglujące pomiędzy mrokiem i humorem, jednocześnie wprowadzając odbiorcę w ciekawie zbudowany nowy świat. Wydaje mi się, że nie jest to jednak produkcja przyjazna osobom, które niczego o tym świecie nie wiedzieli przed odpaleniem pierwszego odcinka. Scenarzyści rzucają widza na głęboką wodę, zasypując go obcobrzmiącymi terminami, miejscami, zwyczajami, no i postaciami. Szybko staje się jasne, że wszystkie trzy główne wątki nie dzielą ze sobą tego samego okresu w serialowym świecie, a do tego dochodzą jeszcze skoki czasowe wewnątrz tychże wątków, więc może to rodzić lekkie zagubienie w fabule. Jeżeli obcowało się wcześniej ze światem Sapkowskiego w jakiejś formie (osobiście zacząłem na komiksie, następnie przeczytałem wszystkie książki, a na końcu sięgnąłem po gry), no to raczej szybko powinno się odnaleźć w tych pokręconych czasowo wątkach. Podobnie, jeżeli jest się uważnym widzem, który potrafi wyłapywać potrzebne wskazówki z dialogów i kontekstu scen, bo te zawsze pomagają w umiejscowieni danego wątku na serialowej linii czasu. Wszystko zresztą ładnie wskakuje na swoje miejsce pod koniec sezonu, ale pewnie nie każdy zagubiony w tym widz wykaże się odpowiednią cierpliwością i zostanie z serialem odpowiednio długo żeby w pełni ogarnąć chronologię wydarzeń.

Warto jednak zostać, bo „Wiedźmin” oferuje sporo dobra. Po pierwsze, jak już zostało wspomniane, wciąga niemiłosiernie. Po drugie, cieszy oczy, przede wszystkim różnymi widokami, pięknymi miejscówkami zrobionymi w komputerze, ale też ładnymi kompozycjami kadrów, ciekawymi ustawieniami kamery i klimatycznymi zdjęciami natury. Po trzecie, scenami akcji, nie wszystkie wprawdzie zachwycają, ale niektóre z nich dają przyzwoitego kopa energii, bo Cavill ładnie wymachuje mieczem, towarzyszy temu odpowiednia dawka brutalności, gdy coś ma być urwane, odrąbane albo zmiażdżone, to twórcy z całą pewnością nie zawahają się tego pokazać. I słusznie. Po czwarte, bo to jeszcze nie w pełni uformowany projekt, ale bardzo dobrze rokujący.


Nie wszystko tutaj zagrało. Widoki w serialu bywają cudowne, ale już pałacowe wnętrza i różne elementy scenografii nierzadko trącą „tekturą”. Osobiście byłem na tyle zadowolony z innych elementów produkcji, że bez większego problemu ignorowałem częstą biedotę drugiego planu, wynikającą zapewne ze skromnego budżetu. Największe problemy bywają ze scenariuszem, który oprócz tego, że bywa niejasny dla osób niezaznajomionych z tym światem, no to potrafi do tego zazgrzytać na poziomie dialogów, niezrozumiałych zachowań postaci (niestety sporo się trzeba domyślać i dopowiadać sobie) i tempa akcji, które ogólnie jest dobre, ale czasami łapie zadyszkę. Zważywszy na to, jak ważna w „Wiedźminie” jest relacja Geralta z Yennefer, to rozczarowuje sposób w jaki została ona zarysowana w serialu, który zbyt pospiesznie przeskakuje od pierwszego poznania do sporej zażyłości i słów o miłości sprawiających wrażenie, że nie zostały niczym podparte. Zbyt pospiesznie przeskakuje się tutaj przez kolejne etapy znajomości dwójki bohaterów i widz bardziej wierzy na słowo, że jest ona dla nich czymś ważnym, jak naprawdę to widzi i czuje.

Obsada została już przemielona na wszystkie sposoby w internecie, zwłaszcza tym polskim, na długo przed premierą i pewnie kto był negatywnie nastawiony, ten zdania nie zmieni. Osobiście życzyłbym sobie zmiany tylko jednej aktorki, Anny Shaffer, która zupełnie się rozminęła z moją wizją Triss Merigold, ale też nie jest tak, że po zobaczeniu całości nie byłbym już w stanie wyobrazić sobie reszty postaci granych przez jakichś innych aktorów. Chyba wszyscy inaczej wyobrażaliśmy sobie Yennefer, ale też samego Geralta, i zapewne istnieją aktorzy, którzy bardziej pasowaliby do tych ról, co nie znaczy, że Anya Chalotra i Henry Cavill to kiepskie wybory obsadowe. Ona rozumie, że może to być przełomowa dla niej rola i wkłada sporo pasji w swoją kreację. On aktywnie walczył o angaż, nie będąc przecież faworytem nawet samych autorów serialu, nie traktuje więc tego jak kolejnej komercyjnej fuchy do zaliczenia. Widać, że sporo serca włożył w ten projekt i jest to bliska mu postać. Cavilla kupuję od początku do końca, Chalotra miewa lepsze i gorsze momenty, ale największym jej mankamentem jest to, że zupełnie nie wierzy się w wiek jej postaci. Yennefer oczywiście powinna wyglądać na młodszą, niż w rzeczywistości jest, bo jest to uzasadnione fabularnie, ale zdolniejsza aktorka potrafiłaby odegrać tę postać tak, żebyśmy wierzyli, że patrzymy na dorosłą kobietę w ciele młodej dziewczyny. Ja nie wierzyłem.


Fantastyczny jest natomiast Joey Batey w roli Jaskra, odpowiednio balansujący na granicy postaci irytującej, ale jednocześnie na tyle ludzkiej i przyjemnej w obyciu, by nie stał się nieznośny i żebyśmy rozumieli dlaczego Geralt nie wrzucił go jeszcze do jakiegoś wąwozu. I do tego napisano mu na tyle ładne ballady, że mimowolnie przerywa się odliczanie do następnego odcinka żeby posłuchać jego głosu jeszcze dodatkowo podczas napisów końcowych. Bardzo fajnie wypadła też Freya Allan w roli Ciri.

Twórcy serialu podjęli się ekranizacji bardzo niewdzięcznego materiału. Z jednej strony mają graczy: święcie przekonanych, że doskonale wiedzą, jak powinny wyglądać poszczególne elementy tego świata, jednocześnie wykazując się ignorancją w stosunku do materiału oryginalnego i nie zdając sobie sprawy ze zmian, jakie względem niego wprowadzili twórcy gier. Z drugiej strony: fanów książek, którzy przy ekranizacjach zawsze obsesyjnie wyliczają wszystkie odstępstwa od oryginału i bluzgają na wszystkie zmiany wprowadzone do fabuły. Z trzeciej: całą resztę, która nie miała kontaktu z grami i książkami, musi więc przyswoić sporą ilość nowych istotnych informacji, które muszą zostać im przedstawione bez szkody dla tempa narracji i czytelności fabuły. „Wiedźmin” nie wychodzi z tego bez szwanku, bo żadna ze wspomnianych grup nie będzie w pełni usatysfakcjonowana z tego, co otrzymała, ale w wypowiedziach twórców daje się wyczuć, że dostrzegają, co w ich serialu nie do końca zagrało w pierwszym sezonie i wydają się mieć pomysły, jak to naprawić w kolejnym. Będę trzymać za nich kciuki, bo już teraz „Wiedźmina” ogląda się z przyjemnością i niewątpliwie ma potencjał na rozwinięcie się w coś naprawdę dobrego.

niedziela, 15 grudnia 2019

The Young Pope (Młody papież) - recenzja


Gdybym miał podsumować moją kilkudniową przygodę z serialem "Młody papież" jednym zdaniem to powiedziałbym, że przyszedłem dla Paolo Sorrentino, a zostałem do końca dla Jude’a Lawa. Byłoby to jednak zbytnie uproszczenie, błędnie sugerujące, że Sorrentino zrobił coś nie tak. A gdzie tam. „Młody papież” jest dokładnie tym, czego się spodziewałem po serialu jego autorstwa, kilkugodzinnym pławieniem się w cudownie przeestetyzowanej opowieści (jak zwykle w przypadku tego artysty, można to traktować zarówno jako wadę, jak i zaletę), która płynie sobie powoli, ale stale wybudza widza z uśpienia nierzadkim humorem i energetycznymi sekwencjami muzycznymi romansującymi z teledyskową formułą (przy „I'm sexy and I know it” głośno parsknąłem). Jest to serial często pompatyczny, cholernie poważny, poświęcony kwestiom egzystencjalnym, duchowym, moralnym, ale twórca w żadnym razie nie traktuje swego dzieła zbyt poważnie, pamięta o stałym przebijaniu balonika, albo spuszczaniu z niego nieco powietrza, obśmiewając nieco powagę poruszanych kwestii i dystansując się do uduchowionych bohaterów historii.

Przede wszystkim jednak jest to serial tak dobry, jak dobry jest jego główny bohater, a papież Pius XIII jest genialny jako postać. Jestem zachwycony tym, jak został napisany, bo nigdy nie przestaje zaskakiwać, wielokrotnie wywracając do góry nogami nasze oczekiwania względem niego, będąc utkanym przy tym z przeciwstawnych cech charakteru uniemożliwiających łatwe zaszufladkowanie jego osoby. Co zresztą jest cechą wielu postaci tego serialu. Przez kilka pierwszych godzin Lenny ciągle udowadnia widzowi, że jest osobą nieobliczalną, którą nie można oceniać w czasie rzeczywistym, bo jego intencje i zachowania zawsze nabierają nowego sensu, gdy patrzymy na nie z dystansu.


Pius XIII to mężczyzna pewny siebie, przekonany o swojej wielkiej urodzie i wdzięku, ale też niekorzystający z tego w takim stopniu, jak mógłby. Konserwatysta, radykalizujący politykę kościoła, zamykający się na wiernych stojących w rozkroku pomiędzy niewygodnymi kościelnymi regułami, a wiarą wpojoną im kulturowo, ale przy tym świadomy reformator, który próbuje wrócić do korzeni kościoła katolickiego. Duchowy przeżywający kryzys wiary, a jednocześnie cudotwórca, który najwyraźniej potrafi komunikować się z Bogiem. Nieczuły buc i zimnokrwisty despota, ale też ciepły facet, obdarzony uroczym uśmiechem, potrafiący się zaopiekować potrzebującym. Przede wszystkim jednak bardzo inteligentny mężczyzna, cierpliwy strateg, błyskotliwy polityk, o twardym kręgosłupie i sprecyzowanych poglądach, których nigdy nie nagina wbrew sobie, żeby się komuś tym przypodobać. Nie będzie chyba przesadą nazwanie tego życiową rola Jude’a Lawa, który w każdym odcinku emanuje niesamowitą charyzmą, wdziękiem (mało jest mężczyzn, którzy by się prezentowali tak dobrze i stylowo w papieskich strojach) i talentem.

Jeżeli czegoś brakuje tutaj do ideału to lepszego wyczucia przez Sorrentino serialowej formuły. Operowanie różnymi wątkami, przeskakiwanie pomiędzy nimi, ciągłość fabularna i konstrukcja odcinków - wszystko to sprawia wrażenie mało przemyślanego i ułożonego dość przypadkowo. Nie przeszkadza to jakoś specjalnie w delektowaniu się ciekawą historią, ale jest zauważalne. Jeżeli jednak jest to jedyny zarzut, jaki mam względem serialu, no to „Młodego papieża” mogę spokojnie nazwać jedną z najlepszych produkcji ostatnich lat.

środa, 11 grudnia 2019

Midsommar (wersja reżyserska) - recenzja


Jest pewną przekorą ze strony Ariego Astera, że odpowiedział na krytykę części widowni narzekającej na długość i tempo „Midsommara” stworzeniem wersji reżyserskiej, która jest dłuższa o kolejne 24 minuty. Jeżeli wynudziliście się w kinie na wersji podstawowej to „director’s cut” zdecydowanie nie zmieni waszego nastawienia do filmu. Osoby zachwycone filmem natomiast powinny się kiedyś skusić na drugi seans, bo otrzymają pełniejszą wersję tej wyjątkowej historii, bogatszą o jedną istotną scenę (a w zasadzie dwie połączone ze sobą) oraz rozwinięty wątek Christiana przeprowadzającego w osadzie wywiady z myślą o swoim doktoracie.

Co urzekło mnie przy pierwszym seansie, i nie zmieniło się przy drugim, to obserwowanie fascynujących pogańskich rytuałów, które widz odkrywa powoli razem z bohaterami. Od filmu odbiło się bardzo wiele osób, bo pewnie spodziewali się mocnego horroru dającego po głowie, a film wprawdzie rzeczywiście daje po głowie, ale groza wynika raczej z niewiedzy na temat tego, czego możemy się spodziewać przy następnym rytuale, a nie elementów typowego horroru. Bardziej bojaźliwy widz może się oczywiście wzdrygnąć na jakąś sylwetkę wynurzającą się z mroku, symbolizującą nagłe zagrożenie, albo okazjonalnymi przykładami dosadnej makabry, ale „Midsommar” nigdy nie skręca w kierunku horroru na pełnym gazie wzorem drugiej połowy „Hereditary”.

Z poprzednim filmem Astera natomiast łączy „Midsommar” niewątpliwie niesamowita wyobraźnia autora obu filmów. Nie ma co się z tym zwrotem specjalnie czaić - Ari Aster ma totalnie zryty beret. Szczęśliwie dla nas, że jednocześnie ma też niesamowity talent do formowania owoców tegoż pokręconego umysłu w trzymające za gardło opowieści przy oglądaniu których wielokrotnie mruczy się pod nosem: „what the fuck...”. Doskonale rozumiem, że tempo „Midsommara” może być zniechęcające, a groteska w jaką popada pod koniec nie polepsza sytuacji, ale w tym tkwi właśnie jego siła, w zaciekawieniu z jakim Aster przygląda się pogańskiej komunie i jej interakcjom z bohaterami filmu oraz w zupełnym braku hamulców, gdy już wszystko zostaje ujawnione i rozwinięte przed nami.

Cudowna jest tutaj Florence Pugh, zarówno w pierwszej godzinie filmu, gdy jest zrozpaczoną kobietą, której całe życie zostało rozszarpane na strzępy (moment, gdy pierwszy raz słyszymy jej rozdzierający serce wrzask pozostał ze mną długo po pierwszym seansie), jak i później, gdy z jednej strony próbuje ogarnąć umysłem to, czego jest świadkiem w osadzie, a z drugiej, gdy próbuje zrozumieć swoją relację z partnerem i dojrzeć do decyzji o ostatecznym zerwaniu jej. Sposób w jaki to w końcu robi jest kwintesencją pokręconego umysłu Astera.

Przepięknie to wszystko wygląda. Paweł Pogorzelski znowu pozamiatał i stanął na głowie żeby dostarczyć soczyste kadry. Chwilami dosłownie, bo kamera miejscami wyczynia tutaj niezłe fikołki. Dopełnia to klimatyczna muzyka Bobby’ego Krlica i żelazna dyscyplina z jaką reżyser opowiada, ale też klei (niektóre cięcia montażowe są fantastyczne), tę popieprzoną historię.

Ocena: osiem pogańskich herbatek halucynogennych na dziesięć.

niedziela, 8 grudnia 2019

Marriage Story (Historia małżeńska) - recenzja


Noah Baumbach nie pozostawia złudzeń, rozwód to paskudna bitwa (zwłaszcza, gdy zamieszane są w to dzieci), która powoduje ostateczną erozję uczucia łączącego kiedyś dwójkę ludzi. Reżyser wie o czym mówi, bo inspiracją do napisania scenariusza był jego własny rozwód. Gdy się zgłosił z tym pomysłem do Scarlett Johansson, ta też nie musiała daleko szukać inspiracji, bo sama właśnie przechodziła przez to niełatwe doświadczenie. Genezą „Historii małżeńskiej” były więc gorzkie wspomnienia, ale zaowocowały one czymś pięknym, choć bardzo przykrym, bo szczerą historią o skomplikowanych ludzkich relacjach.

Zanim jednak przechodzimy do erozji uczuć, Baumbach zagląda we wnętrza swych bohaterów i opisuje ich słowami to, co dotąd kochali w swym partnerze. Film rozpoczyna się ciepło, on opowiada z czułością o niej, ona chwali to, jakim jest człowiekiem i ojcem. Szybko zostajemy jednak sprowadzeni na ziemię, to tylko słowa spisane na papierze, przygotowane na potrzeby terapii małżeńskiej, która ma ich „gładko” przeprowadzić przez proces separacji, a może nawet zawrócić z tej drogi? O tym, że to tylko mrzonka, przekonujemy się dość szybko. Ona jest zdecydowana, on raczej obojętny, odkłada problem na później, nieco go bagatelizując, ale gdy w sprawę zostaje zaangażowana prawniczka (świetna Laura Dern) zdeterminowana żeby ugrać jak najwięcej na korzyść dla Nicole, no to Charlie w końcu zaczyna rozumieć, że jeżeli „prześpi” tę sprawę to niebawem „obudzi” się w bardzo niekorzystnym położeniu.


Początkowo Noah zdaje się bardziej skupiać na perspektywie Charliego, to jemu poświęca więcej czasu i pokazuje, jaką udręką dla niego jest rozwód, a zwłaszcza prawniczka żony, bezpardonowo walcząca w jej imieniu, łamiąc przy okazji pierwotne ustalenia zawarte przez małżonków. „Historia małżeństwa” nie jest jednak jednostronną opowieścią, Baumbach nie pozwala sobie na to, poświęca czas na pokazanie również racji Nicole, umotywowanie jej działań oraz tłumaczy, dlaczego postanowiła się „wypisać” z tego związku. W tej historii nie ma tych dobrych (co najwyżej niepozbawieni wad ludzie), a za złych robią tylko prawnicy, bezlitośnie rzucający się do gardeł stronie przeciwnej w imieniu swoich klientów. Małżonkowie udają, że ich te brutalne sądowe potyczki na słowa nie dotyczą, a cały werbalny brud i błoto, którym obrzucana jest bliska im osoba, wypływa tylko z prawników. Nie jest to prawdą, bo zarówno Nora, jak i Jay (Ray Liotta), korzystają przecież z amunicji, którą otrzymali od swoich klientów. Nie dziwi więc, że ostoja normalności, grzeczności i orędownik szacunku dla drugiej osoby, czyli Bert Spitz (świetny Alan Alda), prędko zostaje usunięty z pola bitwy, bo w świecie rozwodów majętnych ludzi nie ma miejsca na cywilizowane i honorowe zagrywki.

O tym, ile w bohaterach tak naprawdę tkwi złości względem siebie, niechęci, a wręcz czystej nienawiści, widać w scenie wielkiej kłótni pomiędzy nimi, gdy już ostatecznie puszczają im hamulce i wyrzucają z siebie wszystko, co dusili w sobie, a te słowa są tak okrutne, że ostatecznie najbardziej ranią ich nadawców, autentycznie przerażonych wypowiedzianymi przez siebie myślami. Bardzo mocna scena, stanowiąca katharsis, tak potrzebne Nicole i Charliemu, ale też dopełniająca pięknie zniuansowane kreacje Scarlett Johansson i Adama Drivera, które niosą widza przez całą historię, sprawiając, że nie chcemy się opowiedzieć po żadnej ze stron, ale za to obojgu ich bohaterów życzymy, żeby całe to przykre doświadczenie pchnęło ich życia w jakimś lepszym kierunku.

niedziela, 3 listopada 2019

Doctor Sleep (Doktor Sen) - recenzja


Wierzę, że „Doktor Sen” będzie kiedyś wymieniany wśród najlepszych ekranizacji powieści Stephena Kinga. Nie jest to oczywiście ten poziom, co dajmy na to „Skazani na Shawshank””, czy też „Lśnienie”, ale jest to kawał solidnego kina stanowiącego jednocześnie udaną kontynuację filmu Kubricka. „Doktor Sen” stanowi mariaż pomiędzy tym, co King zrobił z tą historią, a znienawidzoną przez niego wizją Kubricka. Jak widać było już w zwiastunie, Mike Flanagan dość bezpośrednio nawiązuje do klasyka kina grozy, powracając nawet do hotelu Overlook (zniszczonego przecież w książce), ale nawet nie próbuje oddać tamtej charakterystycznej atmosfery paranoicznej grozy. Nie jest to zarzut, bo „Doktor Sen” (z wyjątkiem kilku scen) wcale nie próbuje nas straszyć. Jest to natomiast bardzo ciekawie zbudowany świat, który znacząco rozszerza perspektywę znaną z „Lśnienia”, dopisując do niego zupełnie nową mitologię i zabierając odbiorcę w podróż po całym kraju.

Wzorem Kinga, historia nie pędzi do przodu, scenarzysta lubi przystanąć na dłużej w jakichś miejscach, często na obrzeżach cywilizacji, poobserwować relacje pomiędzy postaciami, nacieszyć się małomiasteczkowym klimatem, albo urokami koczowniczego trybu życia, co oczywiście nie sprzyja przyjaznemu metrażowi (film trwa ponad 150 minut), ale zostaje usprawiedliwione tym, jak bliscy stają się nam bohaterowie, którzy nie są tylko pustymi wydmuszkami. Najciekawiej wypada ekipa łotrów, długowiecznych energetycznych wampirów-nomadów, od stuleci pożywiających się „lśniącymi” dziećmi takimi jak Danny. Flanagan przedstawia ich w taki sposób, że widz nabiera do nich pewnej sympatii, wynikającej jednak nie tyle z pochwały ich postępowania, co fascynacji ich barwnymi osobowościami i ciekawością historii, którą mogliby nam opowiedzieć. Rebecca Ferguson jest tu cudowna, odpowiednio złowieszcza i demoniczna, gdy wymaga tego chwila, ale częściej operująca dystyngowanym wdziękiem, szczerym zaciekawieniem potężnym przeciwnikiem i fascynacją z obcowania z czymś nowym dla niej. Postać przemyślana pod każdym względem, w sposobie poruszania się, ubiorze, w tym jak chodzi na bosaka, gdy zgrabnie przemieszcza się po obozie, w tym jak podporządkowuje sobie filmową przestrzeń, jak rozsiada się na czworaka, gdy przygotowuje się do medytacji, jak operuje swoim seksapilem nie będąc przy tym wulgarna, ale też w tym, jak zachowuje się wśród innych ludzi. Jest w niej tyle czaru i magnetyzmu, że kradnie każdą scenę w której występuje.

W kod genetyczny filmu mocno wpisana jest kultura remiksu. Flanagan odtwarza kultowe sceny z „Lśnienia” i wielokrotnie nawiązuje do słynnych motywów z filmu, ale tak naprawdę to „Doktor Sen” mógłby się bez tego zupełnie obejść, bo główny wątek fabularny jest na tyle autonomiczny i interesujący, że nie potrzebuje wspierania się na barkach słynnego horroru. Jest tu trochę zaskoczeń, przede wszystkim w tym, jak zostają rozegrane kolejne starcia wampirycznej ekipy Rose z małą dziewczynką, której daleko do bezbronnego, bojaźliwego dziecka. Reżyserski styl Flanagana jest wprawdzie dość bezbarwny, pozbawiony autorskiego pazura, ale za to w odważny (i wyważony) sposób operujący przemocą oraz wulgaryzmami, rozumiejąc przy tym, kiedy zaufać operatorowi, gdy ten ma pomysł na ładny kadr, potrafiąc też co jakiś czas pozytywnie zaskoczyć jakimś fajnym pomysłem realizacyjnym.

Powtórzę więc: kawał solidnego kina, które ogląda się z zaciekawieniem. Jeden z najlepszych filmów opartych na książkach Stephena Kinga.

Blindspotting (Zaślepieni) - recenzja


Żałuję, że nie miałem wcześniej okazji zobaczenia „Blindspotting”, bo zdecydowanie trafiłby na moją listę najlepszych zeszłorocznych premier kinowych. Debiutancki film Carlosa Lopeza Estrady to pełna energii, humoru i lekkości historia, która co jakiś skręca jednak w poważne rejony i przywala widzowi w głowę cięższym tematem, nie wybijając go jednak ze żwawego rytmu historii. Estrada korzystając z formuły „buddy movie” opowiada o szeregu bolączek amerykańskiego społeczeństwa, skupiając się przede wszystkim na problemach czarnoskórych (ale nie tylko) mieszkańców biedniejszych dzielnic, dużo uwagi poświęcając ich relacji z policją. I tak, znowu będziemy świadkami zabicia przez białego policjanta nieuzbrojonego czarnego jegomościa, ale nie ma co przewracać oczami, bo ten temat nie umrze w filmach i serialach tak długo, jak małe dzieci z afroamerykańskich rodzin będą uczone przez swoich rodziców, jak zachowywać się w przypadku kontaktu z policją, żeby to spotkanie przeżyć, a policjanci będą uczeni instynktownego strzelania z broni w sytuacji potencjalnego zagrożenia i nierozliczani później odpowiednio ze swoich czynów.

Estrada beznadzieję sytuacji czarnoskórych Amerykanów zgrabnie opisuje tytułowym zaślepieniem, które odnosi się do spoglądania na obrazek przedstawiający jednocześnie wazę i dwie twarze. Od tego, co ludzki mózg wyłapie na nim jako pierwsze będzie później zależało, co instynktownie będzie od razu dostrzegać przy kolejnych kontaktach z obrazkiem, pomimo posiadanej wiedzy, że kryje się tam coś jeszcze. W połączeniu z instynktownym sięganiem przez policję po broń i podświadomym postrzeganiem czarnoskórych jako zagrożenia jest to niebezpieczna kombinacja dla tych stojących naprzeciwko lufy pistoletu pana w niebieskim uniformie.

Nie jest to jednak film tylko o tym, bo „Blindspotting” opowiada o braterstwie, ale też o tym, jak nasi przyjaciele czasem prowadzą nas do zguby. Jest to historia o radosnym radzeniu sobie z drobnymi problemami, spychaniu na bok traumatycznego wspomnienia, o próbie skierowania swojego życia na właściwe tory, o skomplikowanych relacjach amerykańskiego społeczeństwa, o sile pewnych słów, ale też niepotrzebnemu nadawaniu im czasem tejże mocy, a wszystko to w zwartej, treściwej, atrakcyjnej formalnie, półtoragodzinnej produkcji, która nie ma czasu na przynudzanie, bo wręcz pęka od bogactwa treści.

wtorek, 29 października 2019

Amazing Grace: Aretha Franklin - recenzja


Na początku lat 70. Aretha Franklin była już wielką gwiazdą muzyki soul z licznymi hitami na koncie. Przygotowując się do nagrania kolejnego albumu postanowiła powrócić do korzeni, czyli kościoła, który był nierozerwalnie związany z jej rodziną (Aretha była córką znanego pastora). Tak narodził się pomysł na album „Amazing Grace” nagrany w małym kościele w L.A. z udziałem publiczności. Koncept zainteresował ludzi z Warner Bros., bo studio rozglądało się za kolejnym dokumentem muzycznym, który wzorem „Woodstocku” pozwoliłby im zebrać solidny zysk przy niewielkim wkładzie finansowym w proces realizacji. Do kościoła wysłano więc ekipę filmową, kierowaną przez Sydneya Pollack’a, nagrodzonego już Oscarem, która zarejestrowała całe wydarzenie. „Amazing Grace” zostało nie tylko najlepiej sprzedającym się albumem w karierze Arethy, ale także w historii muzyki Gospel. Dokument jednak ostatecznie nie trafił do kin.

Projekt został pogrzebany, bo przy postprodukcji pojawiły się poważne problemy z synchronizacją dźwięku z obrazem. I tak przeleżały sobie te nagrania przez kilka dekad, aż dopiero kilka lat temu Alan Elliott postanowił je odkurzyć i przy pomocy dzisiejszej technologii cyfrowej poradzić sobie z dawnym problemem. Nie zakończyło to jednak wyboistej drogi dokumentu na ekrany kinowe, bo jego premierę zaczęła blokowała sama Aretha Franklin. Nie dokopałem się do konkretnych przyczyn tego zachowania, ale dość wymowne jest, że pierwsze publiczne pokazy filmu miały miejsce dopiero krótko po śmierci artystki.

Po tym przydługim wstępie czas na zadanie najważniejszego pytania. Czy warto poświęcić temu czas? No cóż, to zależy. „Amazing Grace” to zapis koncertu (a konkretnie to dwóch występów). Tylko tyle, aż tyle. Jest to więc możliwość bycia świadkiem narodzin jednego z najważniejszych albumów w swoim gatunku. Szansa zobaczenia wielkiej artystki w najwyższej formie, gdy była już na szczycie, a na widnokręgu jawił się kolejny łańcuch górski do zdobycia. Okazja doświadczenia namiastki duchowej ekstazy, którą przeżywały osoby obecne w tamtym kościele, albo tylko przyglądnięcia się temu zjawisku z fascynacją jeżeli nie zaliczamy się do osób wierzących. Przede wszystkim jednak jest to po prostu kawał dobrej muzyki. Aretha miała głos jak dzwon, a tutaj jest totalnie oddana muzyce, w pełni na niej skupiona, milcząca pomiędzy utworami, oddająca wtedy miejsce przy mikrofonie swemu ojcu, jakby świadomie chciała służyć jedynie jako narzędzie do przekazania czegoś ważniejszego, pragnienia istotniejszego od zrobienia dobrego show, bo chęci natchnienia ludzi duchową treścią. Oczywiście zapewne niemniej istotna była też artystyczna pogoń za ideałem, czyli nagrania materiału najwyższej jakości, który broniłby się w oderwaniu od koncertu.

Co nie znaczy, że sam koncert jest tutaj nieistotny. Od zawsze mnie fascynowała energia takich religijnych zebrań w amerykańskich kościołach i stopień ogromnego zaangażowania uczestniczących w tym osób, jakże odmienny od tego, co znamy z wielu polskich kościołów. Pollack pięknie uchwycił tę energię w swoim dokumencie, nie zapominając o żywo reagującym tłumie (można w nim czasem wyłapać młodego Micka Jaggera), ale też sporo miejsca poświęcając studiowaniu głównej bohaterki, stawiając chociażby na duże zbliżenia jej twarzy, przyglądając się z fascynacją pracy ust i różnych mięśni wiążących się z muzyką wydobywającą się z gardła piosenkarki .

Jeżeli brzmi to jak coś, co mogłoby przypaść Wam do gustu, a słysząc Gospel nie wzdrygacie się, to zróbcie sobie prezent i upolujcie ten dokument na dużym ekranie. Z porządnym kinowym nagłośnieniem doświadczenie tylko zyska na mocy i intensywności, a łatwiej też będzie zapomnieć o świecie i przenieść na półtorej godziny do tego małego kościoła. Film będzie można niebawem zobaczyć podczas American Film Festival, a później (premiera 15 listopada) to już raczej tylko w kinach studyjnych.

sobota, 26 października 2019

Terminator: Dark Fate (Terminator: Mroczne przeznaczenie) - recenzja


Jestem szczerze zaskoczony tym, jak fajnym filmem okazał się być „Terminator: Mroczne przeznaczenie”. Oczywiście nawet nie ma co go zestawiać z kultowymi dwiema pierwszymi częściami, bo to nie ta liga, ale już na tle pozostałych filmów z serii to jawi się jako całkiem przyzwoite kino rozrywkowe. Nie ma już zgubnego auto-parodystycznego zacięcia, nie ma koszmarnych wyborów obsadowych (wybranie Emilii Clarke do roli Sary Connor było poronionym pomysłem), nie ma piramidalnych bzdur fabularnych (co nie znaczy, że nie bywa głupawy), a jest za to fajne kino akcji, które wciąga od samego początku.

Przyznaję, że poszedłem na niego uprzedzony. Nie wierzyłem, że będzie z tego coś dobrego. Już pierwszych kilka minut sprawiło, że natychmiast zmieniłem swoje nastawienie. Film zaczyna się krótko po zakończeniu drugiego filmu. [Opisuję wprawdzie tylko pierwsze minuty filmu, ale nie trafiłem przed premierą na tę informację, więc ostrzegam, że SPOILERY do końca akapitu ]. Sarah Connor i nastoletni John Connor odpoczywają na plaży w jakimś kurorcie letnim. Nagle pojawia się młody Arnie (oni oczywiście też zgrabnie odmłodzeni komputerowo) ze strzelbą. Okazało się, że Skynet - zanim jego przyszłość została wymazana – wysłał jeszcze jednego T-800, który z opóźnieniem wytropił Connorów i bezceremonialnie zastrzelił Johna na oczach matki. I takie otwarcie filmu to ja rozumiem!

Niewątpliwym plusem „Mrocznego przeznaczenia” jest też jego kategoria wiekowa. W końcu postawiono na R-kę, i nie wykorzystuje się z tego w przegięty sposób, folgując krwawej rzeźni, ale nie ucieka się też kamerą, gdy dzieje się coś brutalnego i nie maskuje montażem krwawych obrażeń. A krwawo bywa, bo nowy Terminator wjeżdża w ludzi jak w masło, ale potrafi też być zaskakująco czarujący i wbrew temu, co zdawały się pokazywać materiały promocyjne, nie jest pozbawiony wyrazu. Ostatnim naprawdę udanym łotrem w tej serii pozostaje niezmiennie Robert Patrick, ale Gabriel Luna solidnie wywiązał się ze swojego zadania.

Jest w tym filmie sporo dobra. Linda Hamilton godnie powraca do swojej ikonicznej roli. Mackenzie Davis znowu udowadnia, że jest ciekawą aktorką, która nawet z roli „napompowanej” technologicznymi wszczepami chłopczycy, wyciśnie coś interesującego. Na sceny akcji patrzy się przyjemnie, bo zrobiono je czytelnie, wyglądają ładnie, mają niezłe tempo (film powraca do formuły ciągłej ucieczki przed niezmordowaną maszyną, której nie można zatrzymać, ale można na chwilę spowolnić) i potrafią utrzymać uwagę odbiorcy. Wzorem filmów Camerona, bywa też trochę wzruszająco, jest miejsce na humor i nawiązania do poprzednich filmów, ale do opowiadanej historii podchodzi się tutaj poważnie i bez błazenady.

Nie spodziewajcie się po tym filmie zbyt wiele, ale jeżeli lubicie świat stworzony przez Camerona, nie przekreślajcie „Mrocznego przeznaczenia”, bo może to być całkiem przyjemna wizyta w kinie.

środa, 23 października 2019

American Film Festival 2019: Filmy, które warto zobaczyć


Wczoraj opublikowano program dziesiątej edycji American Film Festival. Obiecałem jakiś czas temu kilku osobom, że wypiszę filmy, które warto będzie tam zobaczyć. Zarzekałem się, że będzie krótko. No cóż, jest to trochę dłuższe, niż początkowo planowałem, ale tegoroczny program pęka w szwach i jest w czym przebierać.


Widziałem i polecam:

„The Lighthouse” (reż. Robert Eggers): o ten film będzie pewnie zażarta walka, bo to może być jedna z niewielu okazji na zobaczenie tej niesamowitej historii na dużym ekranie w Polsce. Zdecydowanie warto zaliczyć to fascynujące kinowe doświadczenie wymykające się prostym opisom. „The Lighthouse” to kino świeże, klimatyczne, ale też bezkompromisowe. Psychodeliczna jazda, często nasycona w równym stopniu grozą, co erotyzmem. Być może odbijecie się od filmu, ale znać go warto.

„The Climb” (reż. Michael Angelo Covino): a to natomiast będzie czystą przyjemnością. Film zwiastujący narodziny nowego ekscytującego duetu w świecie amerykańskiego kina niezależnego. Michael Angelo Covino i Kyle Marvin wspólnie napisali scenariusz, wystąpili w głównych rolach, a ten pierwszy jeszcze to wyreżyserował. Pomiędzy panami jest naturalna chemia na ekranie, humor w jaki celują jest niewymuszony, a do tego mają talent do pisania zabawnych, błyskotliwych dialogów. Jest to zarazem projekt ambitny technicznie, nakręcony wprawdzie z surowością charakterystyczną dla kina niezależnego, ale oparty na skomplikowanych długich ujęciach, które nadają rytmu kolejnym epizodom z życia bohaterów. Covino lubi rozpoczynać (lub kończyć) sceny w niespodziewany sposób, ciągle dba o to, żeby widza czymś zaskoczyć, rozbawić i zaciekawić. Nigdy nie pozostawia jednak z uczuciem, że ktoś tu starał się zbyt bardzo i zobaczyliśmy coś wymuszonego przez scenarzystę.


„Madelaine’s Madelaine” (reż. Josephine Decker): film można już było zobaczyć na zeszłorocznych Nowych Horyzontach, ale jeżeli ktoś go jeszcze nie widział to zdecydowanie warto nadrobić. Niebanalny, intrygujący, niemizdrzący się do widza, portret choroby psychicznej. Znakomita główna rola, Helena Howard chwilami daje na ekranie takiego czadu, że głowa mała. Nie mniejszego czadu daje za kamerą też Josephine Decker, udowadniając w każdej scenie, że wszystko w tym filmie było starannie przemyślane i spięte w całość przy pomocy konsekwentnej strony formalnej, która często skręca w psychodeliczne rejony.

„A Hidden Life” (reż. Terrence Malick): przyznam szczerze, że kilka miesięcy temu trochę kręciłem nosem na nowego Malicka, bo nie ma on litości dla niecierpliwych albo niewyspanych widzów, a tych zdecydowanie nie brakuje na festiwalach filmowych. „A Hidden Life” zachwyca jednak za każdym razem, gdy kamera pokazuje pokryte zielenią górskie austriackie krajobrazy, gdy śledzi życie we wiosce, pokazuje stare drewniane chaty i miejscową ludność pochłoniętą swoimi codziennymi zajęciami. „A Hidden Life” to medytacja na temat granic moralności w czasie wojny. Filozoficzny traktat o powinnościach wobec rodziny, społeczeństwa i własnego sumienia. I w końcu historia o nieprzyjemnych konsekwencjach wynikających z podążania własną ścieżką jeżeli skierowana jest ona w przeciwnym kierunku niż główny trakt używany przez resztę ludzi. Jeżeli jednak nie lubicie filmów Malicka z tego stulecia to ten raczej też tego nie zmieni.


Filmy starsze, ale warte nadrobienia/odświeżenia sobie:

„Heaven Knows What” (reż. Benny Safdie, Josh Safdie): jeżeli widzieliście na Netfliksie „Good Time” z Robertem Pattinsonem i podobało się, no to zdecydowanie warto teraz nadrobić wcześniejszy film braci Safdie, który zainspirował Roberta do napisania do nich maila o treści: „hej, może zrobimy coś razem?”.

„A Girl Walks Home Alone at Night” (reż. Ana Lily Amirpour): Cholernie intrygujący film, oczarowujący klimatem i przepięknymi zdjęciami, ale też wymagający cierpliwości i odpowiedniego nastroju.


„Winter’s Bone” (reż. Debra Granik): czyli pierwsza nominacja do Oscara dla Jennifer Lawrence, ale też film, który zainicjował jej oszałamiającą karierę. Jest tu czym się zachwycić - mroźnym, surowym klimatem miejsca położonego głęboko w pokrytych śniegiem górach Ozark, aktorskimi popisami Johna Hawkesa i młodziutkiej Lawrence, a także reżyserią Debry Granik.

„Do the Right Thing” (reż. Spike Lee): młody Spike Lee to mój ulubiony Spike Lee, a „Do the Right Thing” to film, który zwyczajnie wypada znać, ale też warto znać.

I warto pamiętać, że festiwal daje okazję do ponownego zobaczenia na dużym ekranie nie tylko „Blade Runnera 2049” Denisa Villeneuve, ale również „Blade Runnera” Ridleya Scotta.


Coś dla posiadaczy karnetów, czyli filmy niekoniecznie obowiązkowe, ale warte rozważenia:

„Bull” (reż. Annie Silverstein): czaiłem się na to w Cannes, bo robiło nadzieję, że to może być coś zbliżonego klimatem do urzekającego filmu „The Rider” Chloe Zhao. Nie do końca spełniło tę rolę, bo to jednak innego rodzaju historia, ale jeżeli lubicie opowieści o „zwykłych ludziach” to warto z nimi zwiedzić przedmieścia Houston.

„Untouchable” (Ursula Macfarlane): jeżeli ktoś jakimś cudem wciąż żałuje, że świat filmu stracił Harveya Weinsteina i odnosi się sceptycznie do całej afery z jego udziałem, no to powinien sobie zobaczyć ten dokument. Od strony formalnej nie ma szału, klasyczne gadające głowy, ale przecież istotne są świadectwa, jakie składają kolejne kobiety, a także opowieści o tym, jakim człowiekiem ogólnie jest Weinstein.



Co ja bym chciał zobaczyć:

„The Irishman” (reż. Martin Scorsese): bo to jedna z niewielu okazji do zobaczenia nowego filmu Scorsese na dużym ekranie.

„Jojo Rabbit” (reż. Taika Waititi): bo to możliwość zobaczenia nowego filmu Taiki Waititiego na dwa miesiące przed premierą kinową.

„Knives Out” (reż. Rian Johnson), „Marriage Story” (reż,. Noah Baumbach), „Amazing Grace: Aretha Franklin” (reż. Sydney Pollack, Alan Elliott): bo zbierały rewelacyjne recenzje, a „Knives Out” ma szansę być jednym z najprzyjemniejszych (i sprawiających największa radochę) seansów na festiwalu.

„Midsommar – Director’s Cut” (reż. Ari Aster): bo jeszcze mi mało tej opowieści.

„The Art of Self-Defense” (reż. Riley Stearns): bo to jeden z dwóch tegorocznych filmów z Jessem Eisenbergiem i Imogen Poots. Mam jednak nadzieję, że do dwóch razy sztuka, bo „Vivarium” było dość średnie. Bardzo dobre recenzje zdają się to potwierdzać.

„The Two Popes” (reż. Fernando Meirelles): bo wystarczy zobaczyć zwiastun, żeby już ustawić się w kolejce na seans, albo odpalić pierwszego dnia, gdy tylko film trafi na Netflix.

„Ford v Ferrari” (James Mangold): bo wciąż za mało powstało filmów o szybkich samochodach w których bohaterowie nie zmienialiby ręką toru lotu wystrzelonej rakiety.


Bawcie się dobrze, życzę udanych seansów i szczerze ich zazdroszczę, bo nie dam rady się tam pojawić.