niedziela, 18 kwietnia 2021

Magnolia - recenzja

 


Pod koniec lat 90. Paul Thomas Anderson znalazł się w bardzo komfortowej sytuacji dla młodego reżysera. Jego drugi pełnometrażowy film w karierze („Boogie Nights”) stał się jednym z gorętszych tytułów roku 1997. I to nie tylko dlatego, że opowiadał o branży porno. Scenariusz Andersona zgarnął nominację do Oscara, z Paulem na lunch nagle chciało się umówić pół Hollywood, Spielberg wydzwaniał żeby wypytać jak zrealizował scenę zrobioną na długim ujęciu, Tom Cruise ściągnął na plan „Oczu szeroko zamkniętych” ich ukochanego Stanleya Kubricka, a New Line Cinema (które chciało się wtedy ścigać ze studiem Miramax w realizacji ambitniejszych produkcji zgarniających poklask krytyków i gremiów nagradzających filmy) oferowało mu „final cuta” jeżeli swój następny film zrobi dla nich. „Final cut”, czyli pełna władza nad finalnym kształtem filmu, a także solidny budżet, sprawiły, że Anderson odłożył na bok plan zrealizowania skromnego „prostego” filmu i zasiadł do pisania „Magnolii”, wielowątkowej, altmanowskiej w duchu, ponad trzygodzinnej, naładowanej dialogami i tragediami historii o cierpieniu, rozgoryczeniu, umieraniu oraz radzeniu sobie z demonami przeszłości. Po latach przyznał, że trochę mu wtedy odbiło i powinien był „Magnolię” przyciąć o jakieś 20 minut. Chociażby z litości dla widowni. 

Do „Magnolii” wracam co kilka lat i zawsze jestem pełen uznania jak bardzo nie odczuwam tych 188 minut. Oczywiście widać, że film jest pewnym popisem młodego reżysera, który dostał wszystkie potrzebne zabawki (budżet, doskonałych aktorów, pełną wolność artystyczną) i postanowił wszystkim pokazać, jak sprawnie potrafi się nimi posługiwać. Sęk w tym, że on naprawdę potrafił się tym posługiwać i nawet jeżeli aktorzy bluzgali pod nosem widząc ciągnące się całymi stronami dialogi, których będą musieli się wyuczyć, to jednocześnie zachwycali się tym, jak zostały one napisane. „Magnolia” stanowiła prężenie kreatywnego mięśnia przez Andersona, ale do cholery facet miał co prężyć. Film nie osuwa się pod swoim ciężarem właśnie dzięki temu, że wsparty jest na solidnych ramionach wybitnego reżysera który panuje nad swoim dziełem, operując optymalną ilością zazębiających się wątków pomiędzy którymi przeskakuje z imponującą precyzją. Nie bez znaczenia jest też empatia z jaką przygląda się swoim postaciom, dzięki czemu niezależnie od tego, komu się w danej chwili przyglądamy, i czy w ogóle lubimy jako osobę, zawsze z zaciekawieniem oglądamy kolejny skrawek jej historii. Idealnie w punkt jest też towarzysząca temu muzyka, szczególnie ta instrumentalna, wybijająca rytmiczne, często nerwowe, tonacje, które nadają energii zarówno tym długim dynamicznym jazdom kamery (nierzadko gwałtownie zmieniającej kierunek ruchu) śledzącej bohaterów filmu, ale również płynnemu przeskakiwaniu pomiędzy wątkami. 

Sekret sukcesu „Magnolii” chyba tkwi najbardziej w tym, że jest to bardzo osobista opowieść. Nie zawsze intencjonalnie. Tom Cruise przez lata nie utrzymywał kontaktu ze swoim ojcem, Thomasem Cruise’em Mapotherem III, którego określał jako tchórzliwego despotę. Zadra pomiędzy nimi była na tyle duża, że Tom odrzucił nazwisko ojca, gdy zaczął już o sobie decydować. Panowie spotkali się dopiero na początku lat 80., gdy Tom dowiedział się, że jego ojciec umiera na raka. Thomas zgodził się na spotkanie z nim pod warunkiem, że Tom nie będzie poruszać tematu ich przeszłości. Nikomu kto oglądał film nie muszę chyba wskazywać palcem na ile jest to zbliżone do wątku Franka granego przez Cruise’a. Anderson nie wiedział jednak o tym wszystkim, gdy proponował mu rolę, bo wątek czerpał głównie z własnych doświadczeń obserwowania śmierci (również spowodowanej rakiem) ojca. „Magnolia” to zbiór fragmentów zaczerpniętych z jego dotychczasowego życia, dorastania w The Valley, w cieniu Los Angeles, u boku ojca pracującego w telewizji, sam zresztą później pracował przy teleturnieju z dziećmi we wczesnych latach 90. („The Quiz Kids Challenge”). Kolejne pomysły, spostrzeżenia, emocje, wypluwał z siebie przy pisaniu scenariusza jak karabin maszynowy. 

Efektem tego jest niesamowity film, jeden z ważniejszych w latach 90., a także w jego imponującej karierze, będący wzorcowym przykładem jak należy opowiadać sążniste wielowątkowe historie z gwiazdorską obsadą.