wtorek, 30 maja 2023

Anatomy of a Fall (Anatomia upadku) - recenzja

 


„Anatomia upadku” to chyba największa pozytywna niespodzianka tegoroczonego canneńskiego konkursu głównego. Z całą pewnościa nikt nie spodziewał się przed imprezą, że to właśnie Justine Triet wyjedzie z Cannes z główną nagrodą. Obecność w programie reżyserki dotąd conajwyżej dobrej, ostatnio (w roku 2019) widzianej na Lazurowym Wybrzeżu z filmem dość przeciętnym („Sybilla”), nie wzbudzała zbyt wielkiej ekscytacji i oczekiwania przed pierwszymi pokazami prasowymi. Aż do pierwszego pokazu po którym poszły w świat pierwsze głosy zachwytu. 

Odizolowana górska willa położona w pobliżu Grenoble. Posiadłość należy do małżeństwa dwójki pisarzy wychowujących w niej niewidomego syna. Ona pochodzi z Niemiec. On z Francji. Rozmawiają ze sobą po angielsku. Sandra odniosła już jakiś sukces w świecie literatury. Ma na koncie wiele publikacji. Samuel na razie próbuje walczyć z twórczą blokadą i wydać swoją pierwszą powieść. Jest to źródłem rozdarcia w ich związku. Jednym z wielu. On kiedyś dokonał fatalnej decyzji, która kosztowała wzrok ich dziecko. Ona wzięła sobie z jego nieukończonej powieści pomysł, który wykorzystała w swojej książce. On jest sfrustrowany swoim brakiem życiowych osiągnięć za co próbuje obwiniać Sandrę. Ona wielokrotnie zdradzała Samuela w przeszłości. Wszystko to buduje coraz większy mur w ich związku i składa się na drążący go kryzys. 

Pewnego dnia studentka próbuje przeprowadzić z nią wywiad. On skutecznie to utrudnia przeszkadzając w ich rozmowie odtwarzając na poddaszu niesamowicie głośną muzykę. Studentka i Sandra poddają się, rezygnują z dalszego prowadzenia wywiadu, postanawiają dokończyć w innym terminie. Syn wychodzi na dłuższy spacer z psem. W drodze powrotnej odkrywa przed domem martwe ciało ojca. Wygląda na to, że wypadł z okna na poddaszu, które remontował. Dziwaczny wypadek, samobójstwo, czy może morderstwo? Odpowiedzi na to pytanie spróbuje udzielić proces sądowy, który zainicjuje odkrycie nagrania audio z agresywnej kłótni pomiędzy Sandrą i Samuelem mającej miejsce na dzień przed wypadkiem. Sandra staje się oczywiście główną podejrzaną potencjalnego morderstwa męża. 

„Anatomia upadku” to głównie dramat sądowy w którym słowna ekwilibrystyka i prawnicze sztuczki erystyczne służą ocenie Sandry. Na wadze kładzione są takie rzeczy, jak jakość jej związku z mężem, ocena tego, kto był bardziej pokrzywdzony w tej relacji, ile było w nim jeszcze miłości, a ile niechęci, a mo ze nawet nienawiści. Czy Samuel był ofiarą własnych frustracji i rozczarowań życiem, które pchnęły go ostatecznie w ramiona samobójczej śmierci, czy też jednak wykonał o jeden niewłaściwy gest za dużo, wypowiedział o kilka bolesnych słów za wiele, doprowadzając żonę do dokonania największej zbrodni. Triet nie chce udzielać bezpośredniej odpowiedzi na to pytanie, woli pozostawić tę kwestię niedopowiedzianą, ostateczną decyzję składając w ręce widza. 

 Jest to film znakomicie napisany, oferujący kilka naprawdę mięsistych scen smakowitego słownego ping-ponga, dający materiał do rozmyślań, kilka solidnych fabularnych zwrotów, ale też liczne wątpliwości na temat winy bądź niewiności głównej bohaterki pozostające z widzem po seansie. Sandra Hüller jest tutaj wyśmienita. Zimna, opanowana, bystra, ale niepozbawiona emocji, ciepła względem swojego dziecka, ale też wspomnienia o mężu. Czy „Anatomia upadku” to film, który osobiście nagrodziłbym Złotą Palmą? Nie. Czy to jeden z najlepszych filmów w tegorocznym konkursie? Zdecydowanie tak.

środa, 24 maja 2023

Asteroid City - recenzja

 


Odbiór twórczości Wesa Andersona to ciekawy paradoks. Z jednej strony jest to twórca o bardzo oryginalnym, wyrazistym, rozpoznawalnym stylu, którego nie sposób pomylić z żadnym innym reżyserem. W tym tkwi zapewne tajemnica łatwości z jaką kolekcjonuje do każdego filmu te imponujące obsady wypełnione absurdalną liczbą gwiazdorskich nazwisk. Aktorzy i aktorki wiedzą, że ten angaż będzie ciekawym doświadczeniem, wyróżniającym się na tle większości mainstreamowych produkcji z Hollywood w jakich występują. Dziwny, specyficzny humor i klimat, charakterystyczny styl gry aktorskiej, a do tego operowanie w ramach wiadomej kompozycji kadru – to wszystko musi być niczym odhaczenie jakiegoś aktorskiego rytuału wtajemniczenia. Ewidentnie wiedzą na co się piszą i szanują tę artystyczną konsekwencję i samego reżysera, bo nawet tacy aktorzy jak Bill Murray, Edward Norton, czy też (albo raczej: przede wszystkim) Bruce Willis, znani z niesubordynacji i sprawiania kłopotów na planach innych reżyserów, zawsze grzecznie wchodzili w andersonowską konwencję. Jeżeli występuje się u Andersona to tylko wedle jego reguł. 
 
Z drugiej strony Anderson bawi się na swoich zasadach od tak wielu lat, że dawno stał się w tym przewidywalny stylistycznie. Chociaż na tle reszty filmów z Hollywood wciąż jest to oryginalne podejście do opowiadania historii, no to zarazem cholernie wtórne względem poprzednich filmów reżysera. 
 
Osobiście odbieram to jako konsekwentnie szlifowany autorski styl, który niezmiennie trafia w mój gust, ale doskonale rozumiem głosy, że jest coś rozczarowującego w tej powtarzalności. Rozumiem, ale nie podzielam. Lubię w nim to, że nie zamierza się zmieniać na siłę, bo bardzo wcześnie odnalazł swój język filmowca i biegle się nim posługuje od ubiegłego stulecia. „Asteroid City” jest najnowszym przykładem, że ta formuła wciąż działa i bawi. Albo i nie, zależy to już tylko od podejścia odbiorcy do twórczości artysty. Jest w tym filmie wszystko, czego należałoby oczekiwać po kinie Wesa Andersona. Pastelowe kolory? Oczywiście. Czarnobiałe sekwencje w proporcjach obrazu 4:3? O tak. Ekran zaludniony przez neurotyków, dziwaków i neurotycznych dziwaków? No raczej. Specyficzny humor, klimat i styl narracji? Mhm. Znajoma kompozycja kadru? A jakże! 
 
Jeżeli kupujecie u niego to wszystko, seans będzie jedną wielką przyjemnością, bo „Asteroid city” jest opowiedziane z biegłością bajarza, który poświecił całe życie na doskonalenie sposobu podania treści. Główna historia jest dość pretekstowa, ale to nieistotne, bo stanowi tak naprawdę tylko punkt wyjścia dla kolejnych gagów, absurdalnych sytuacji, cudownych pomysłów realizacyjnych, zabawy formą i zderzania ze sobą bogatego zbioru barwnych postaci odgrywanych przez plejadę Hollywood. Dbałość o szczegóły wypełniające ekranowy świat, piętrowe żarty umieszczone na drugim planie, piękno tej scenografii i kostiumów, wszystko to się składa na niezwykle satysfakcjonujące doświadczenie kinowe, bo widać, że tworzono to wszystko z sercem, rozrzutnie sypiąc na wszystkie strony kreatywnymi pomysłami. 
 
Nie będę niczego więcej zdradzać, bo główną atrakcją tutaj jest możliwość oddania lejców w ręce Andersona, zaufania mu i ruszenia na oślep, doświadczając z radością kolejne atrakcje jakie przygotował. Jeżeli kochacie ten styl to szeroki uśmiech nie będzie schodzić z waszej twarzy podczas seansu.

wtorek, 23 maja 2023

Killers of the Flower Moon - recenzja

 Nie mam najmniejszej wątpliwości – pokaz „Killers of the Flower Moon” jest najgorętszym wydarzeniem tegorocznego festiwalu w Cannes. Żyją tym obserwatorzy imprezy, od samego początku dopytujący się w jaki dzień będzie, o której się rozpocznie, wypatrujący później pierwszych opinii. Przeżywają też uczestnicy, najpierw z obawą wyczekujący momentu, gdy wszyscy się rzucą - w tej samej chwili - do zaklepywania biletów na jedyny dostępny pokaz prasowy, później celebrujący ewentualny sukces lub ciężko przeżywający porażkę, a następnie rozpoczynający kilkudniowy proces nerwowego odświeżania strony z rezerwacjami, w nadziei, że jeszcze zwolnią się jakieś miejsca. „Udało ci się?” było jednym z najczęściej zadawanych pytań w kolejkach na seanse w pierwszym tygodniu imprezy. Martin Scorsese nie gościł w programie głównym od kilkudziesięciu lat i festiwal przyjął jego powrót z entuzjazmem połączonym z histerią. 

 Na szczęście osiemdziesięcioletni reżyser nie okazał się być zarazem największym rozczarowaniem imprezy i przyjechał do Francji z filmem, który wynagrodził całe to zamieszanie jakie powstało wokół niego. 

 W „Killers of the Flower Moon” Scorsese rozlicza się z problematyczną historią Stanów Zjednoczonych ubiegłego wieku. Co jest oczywiście niemałym eufemizmem dla systemowego i oddolnego mordowania ludzi nie pasujących do świata ułożonego przez białych ludzi oraz szybkiego sprowadzania ich na dno, gdy tylko zdołali się wybić nieco ponad swój status społeczny. W filmie kilkukrotnie wspomniana jest masakra w Tulsy, przez długi czas dość zapomniana rzeź sprzed stu lat, gdy duże skupisko czarnoskórych bogaczy zostało zbombardowane przez członków Ku Klux Klanu, co zainicjowało największe zamieszki na tle rasowym w historii USA. Nieprzypadkowo Scorsese przypomina o tej tragedii, bo jej mroczne widmo unosi się nad portretowaną w filmie społecznością Osagów. Tulsa była dla nich przypomnieniem, że nawet jeżeli ktoś spoza świata białych zdoła się w tamtych czasach wznieść finansowo ponad ich poziom to znajdą jakiś sposób na ściągnięcie w dół. 

 


W okresie, gdy „czarne Wall Street” w Tulsie spływało krwią, w małym miasteczku w północno-wschodniej Oklahomie żyli jedni z najbogatszych ludzi na świecie – plemię Osagów. Zostali tam przesiedleni pod koniec XIX wieku z Kansas. Nieurodzajne, skaliste ziemie, były kolejnym przekleństwem zesłanym im przez białych ludzi. Wbrew pierwotnej intencji okazały się jednak błogosławieństwem, gdy wiele lat później odkryto tam jedne z największych złóż ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych. Lokalni rdzenni Amerykanie zaczęli opływać w luksusach, co szybko ściągnęło w ich strony tłumy chciwych białych Amerykanów, którzy im usługiwali, nadskakiwali, oszukiwali i okradali. Jak się niebawem miało okazać dopuszczali się też o wiele gorszych praktyk, bo Osagowie zaczęli umierać w tajemniczych okolicznościach. Gdy zginęło już ponad 20 osób, w tym osoby, które próbowały się przyjrzeć tej zagadce, na miejsce wysłano agentów - niedawno utworzonego - FBI. Film opowiada o odkrytym przez nich spisku, który funkcjonował przez długie lata, czego efektem były liczne morderstwa, otrucia, nie wspominając już o tysiącach, jeżeli nie milionach, skradzionych dolarów. 

 Głównym bohaterem filmu jest Ernest Burkhart (Leonardo DiCaprio), weteran wojenny, któremu oszczędzono piekła okopów I Wojny Światowej, bo służbę odbył głównie w kuchni. Ernesta poznajemy, gdy przybywa do Fairfax, śladem starszego brata i wuja – Williama Hale’a (Robert De Niro), bogatego właściciela rancza. Hale to oszust i kombinator wiecznie kręcący jakieś przekręty ubezpieczeniowe, ale to tak przy okazji, na boku, bo głównym źródłem zysku w Fairfax jest dojenie Osagów z ich fortun. Krąg Williama robi to w wyjątkowo wyrachowany i okrutny sposób, uwodząc bogate kobiety, wchodząc z nimi w związki małżeńskie, a następnie zabijając. Ernest niebawem też znajdzie sobie bogatą żonę Mollie (Lily Gladstone) i zanim zdąży się jeszcze dobrze doliczyć posiadanego przez nią majątku to prędko zabierze się – nagabywany przez wuja – za powolne podtruwanie małżonki trucizną zmieszaną z podawaną jej insuliną. 

Powiązania pomiędzy postaciami, jak i same ich rysy psychologiczne, nie są jednak tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Ernest to prosty facet, obdarzony jakimś tam urokiem osobistym, ale niezbyt bystry i obciążony rozregulowanym kompasem moralnym. Najprawdopodniej związek z Mollie rozpoczął z niewinnymi intencjami, nawet jeżeli główną motywacją było wzbogacenie się poprzez małżeństwo, to chyba rzeczywiście pokochał wybrankę i początkowo nie planował dorabiać się kosztem jej życia. Za ten diaboliczny pomysł odpowiada Hale, lokalny „dobroczyńca”, prawdziwie demoniczny starszy pan, pozornie potulny i przyjazny Osagom, a jednocześnie bez mrugnięcia okiem skazujący na śmierć każdą osobę na której tragedii mógłby zarobić. Ernest jest postacią skonfliktowaną wewnętrznie, wije się i cierpi moralne katusze, gdyż uczucie do żony gryzie się z powolnym jej zabijaniem, ale obrzydliwa chciwość i obawa przed gniewem wuja są jednak silniejsze od miłości do kobiety. William nie ma takich problemów moralnych, co więcej, na wszelkie ich przejawy u innych patrzy z dezaprobatą i niesmakiem. Jest to idealna rola dla De Niro, którego jedno surowe spojrzenie potrafi sprawić, że człowiek zaczyna rozważać wyprowadzkę na inny kontynent w trybie natychmiastowym. Wszystkie jego interakcje z głupawym krewniakiem oraz innymi sługusami to festiwal najlepszych aktorskich trików z dostępnego repertuaru legendy kina. Cudownie jest znowu zobaczyć go w tak dobrej formie. 

 


Leonardo DiCaprio wprawdzie przy wyborze ról i środków wyrazu nigdy nie zszedł poniżej dobrego poziomu, ale w jego przypadku też będzie można w przyszłości wymieniać tę rolę jako znaczący punkt w karierze. Odegrana na subtelnościach, kreślących siatkę nieoczywistych zachowań i niedookreślonej postawy, zapewne przyniesie mu w przyszłym roku kolejną nominację do Oscara. Podobnie zresztą jak reszcie głównej obsady włącznie z Jesse’em Plemonsem, którego co prawda tutaj nie ma tak dużo, jak moglibyśmy sobie tego życzyć, pojawia się dopiero w ostatniej godzinie filmu, ale z czasu ekranowego, jaki mu podarowano, wyciska ile się da, przy czym to też rola z gatunku tych opartych na skromnych środkach wyrazu. Prawdziwą gwiazdą ekranu jest tu jednak Lily Gladstone, operująca niesamowitą skalą emocji i aktorskich sztuczek. Łatwo byłoby sprowadzić postać Mollie do roli wyniosłej, opanowanej kobiety o stalowym spojrzeniu, ale Lily nadaje jej wiele nieoczywistych warstw, pozwalając bohaterce na okazjonalne bycie figlarną, zadziorną, wrażliwą, albo zalotną. 

Scorsese z tej bardzo utalentowanej obsady i fascynującej historii o bezdennej otchłani moralnego dna oraz bezmiaru ludzkiej chciwości, lepi kawał imponującego kina, które wprawdzie mogłoby być krótsze o jakieś 30 minut, ale też nigdy nie dłuży się jakoś niemiłosiernie. Od początkowych minut, gdy członkowie plemienia Osagów, po odkryciu pierwszego złoża ropy, zaczynają tańczyć w jej strugach, w spowolnionym tempie, do rytmu ekstatycznych pulsacyjnych bębnów, poprzez stylizowane na czarnobiałą kronikę filmową sceny opowiadające pokrótce historię plemienia, aż po kolejne wybuchy nagłej przemocy stale towarzyszącej życiu w miasteczku Fairfax, ten film płynie w niezwykle piękny, majestatyczny sposób, trzymając uwagę widza zarówno w licznych powolnych momentach, gdy reżyser zawiesza się na detalach i scenach z ówczesnego życia, jak i wtedy, gdy knowania Hale’a przynoszą kolejne krwawe żniwa. Scorsese lubi się też nieco zabawić formułą i pomysłowo odświeżyć sposób podania typowych informacji tekstowych umieszczanych w tego typu autentycznych opowieściach pod koniec filmu. 

„Killers of the Flower Moon” to kino długie i powolne, ale jeżeli kogoś zmęczył „Irlandczyk” to niekoniecznie odbije się również od nowego filmu Martina, bo ta historia ma zdecydowanie lepsze tempo, choć dalej niespieszne, ciekawi, prowokuje do rozmyślań, a nierzadko też bawi, choć to humor czarny i niewygodny, bo oparty na paskudnych machlojach bandy chciwych ludzi, których nic nie jest w stanie zatrzymać w pogoni za bogactwem.

niedziela, 21 maja 2023

Zone of interest (Strefa interesów) - recenzja

 


10 lat po premierze hipnotyzującego „Pod skórą” jego twórca powraca z nowym projektem. Zapewniam, że nie jest to ostatni raz w tym roku, gdy usłyszycie o „Strefie interesów”, która raczej nie wyjedzie z Cannes bez jakiejkolwiek nagrody. 

Bohaterami filmu Jonathana Glazera jest rodzina Rudolfa Hössa, zbrodniarza wojennego, komendanta obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. W filmie przyglądamy się ich codziennemu życiu. Starannej pielęgnacji przydomowego ogródka, pięknego, zadbanego, kojącego. Nie zwracaniu uwagi na krzyki ludzi konających za murem. Wypoczynku na łonie sielskiej polskiej natury. Ignorowaniu pobliskich odgłosów wystrzałów z broni. Kąpielach w rzecze. Znajdywaniu ludzkich kości na jej dnie. Piknikach na trawie. Obozowych psach warczących agresywnie w tle. Przejażdżkach konnych. Kominach pieców kremacyjnych prujących czarnym dymem. Dyskusjach o pokryciu muru oddzielającego obóz od rodzinnej idylli jakąś roślinnością żeby był przyjemniejszy dla oczu. 

Glazer mierzy się z tematem holokaustu, uwagę skupia jednak nie tyle na portretowaniu szczegółów bestialskiego ludobójstwa, a na tym, co się wtedy działo „za płotem”, po stronie oprawców, niby tuż obok, a jakby w jakimś równoległym świecie. Do samego oświęcimskiego obozu praktycznie nie zaglądamy, nie obserwujemy trybów fabryki śmierci, ale widzimy proces dostrajania ich, „oliwienia”, bezlitosną, pozbawioną cienia empatii, stronę logistyczną, ciągłą pracę nad „optymalizacją” zbrodniczych działań. Reżyser nie pokazuje żydowskiego cierpienia w sposób bezpośredni, ale nigdy też nie pozwala widzowi zapomnieć o nim. Rodzina Hössów jest głucha na ciągłe odgłosy horroru, który stanowi tło dla ich „szczęśliwego życia rodzinnego”, ale komfort wyparcia nie udziela się widzowi, obserwującego to z grozą. 

O „Strefie interesów” na pewno będzie głośno po premierze kinowej, zwłaszcza w Polsce, gdy osoby poruszone tym, co zobaczyły, będą się spierać z tymi, którzy odbiorą film jako nadużycie, niemoralne wykorzystywanie ludzkiego dramatu do artystycznego wyrazu własnej kreatywności. Jedni ujrzą w tym wstrząsający obraz ludzkości zdolnej do ekstremalnej przemocy i bezrefleksyjnego życia w jej cieniu. Drudzy zarzucą, że Glazer wykorzystuje oświęcimski horror do wykoncypowanego technicznie (piękne zdjęcia Łukasza Żala i kompozycje Mica Leviego) popisu własnego warsztatu. Osobiście jestem zdecydowanie po tej pierwszej stronie. W „Strefie interesów” znaleziono nowy środek wyrazu na przypomnienie kolejny raz o tym, jak niewiele brakuje, żebyśmy przeszli do porządku dziennego nad ludzkim cierpieniem, które dzieje się na naszych oczach. Jest to oczywiście też portret potwora, który był w tym wyjątkowo efektywny, ale jeszcze bardziej przygnębiający obraz tych wszystkich ludzi z jego otoczenia, którzy nie widzieli w tym nic złego.

piątek, 12 maja 2023

Gorączka 2 - recenzja książki

 


Michael Mann coraz głośniej mówi o zamiarze realizacji kontynuacji doskonałej „Gorączki”. Zbyt wcześnie żeby traktować jeszcze takie pomysły obsadowe w pełni poważnie, ale wygląda na to, że w młodego McCauleya (Robert De Niro) może się wcielić Adam Driver. Al Pacino miałby powrócić w roli Vincenta, a Ana de Armas zagrać dawną partnerkę McCauleya. Prawdę mówiąc to nie podoba mi się żaden z tych pomysłów. Bardzo wysoki Driver nie byłby zbyt wiarygodny jako młody Neil albo Vincent (początkowe plotki łączyły go z tą postacią). Ana nie pasuje mi do charakteru książkowej postaci. Pacino natomiast jest już zbyt stary żeby przekonująco udawać, że od wydarzeń z pierwszej „Gorączki” minęło zaledwie kilka lat. Mam nadzieję, że Mann postawi na jakieś odważniejsze, nieoczywiste wybory obsadowe, które lepiej oddadzą naturę tych postaci. Zwłaszcza, że Val Kilmer nie będzie przecież mógł powtórzyć roli Chrisa, a skoro jego trzeba będzie zastąpić to nie ma też potrzeby żeby kurczowo trzymać się Pacino. 
 
Najważniejsze jednak, że kręgosłup historii, którą mielibyśmy dostać, istnieje już w formie książki, i jest naprawdę dobry. Co więcej, od kilku miesięcy jest dostępny po polsku, co mogło umknąć osobom nieśledzącym premier książkowych, bo wydawnictwo Harper Collins Polska najwyraźniej postanowiło, że nie musi jej promować wśród kinomanów. 
 
„Gorączka 2” została napisana przez samego Michaela Manna wspieranego przez Meg Gardiner. On pewnie zapewnił pomysły na fabułę i dbałość o opisywane detale techniczne, ona wypolerowała jego kanciasty styl i sprawiła, że zaczęło to przypominać dzieło literackie, a nie rozciągnięty scenariusz filmowy. Efekt finalny jest generalnie satysfakcjonujący, ale odniosłem wrażenie, że duet docierał się powoli, a stylowość tekstu była ulepszana wraz z postępem prac nad książką i pewna toporność stylu Manna bardziej wybijała się przez pierwszych kilkadziesiąt stron, co później zgrabniej było już przykrywane przez Gardiner. Oczywiście bazuję tę opinię na podstawie lektury polskiego przekładu Danuty Fryzowskiej, która to mogła być tak naprawdę odpowiedzialna za ten efekt stopniowego „polerowania” stylu książki. Możliwe też, że to po prostu historia zrobiła się na tyle interesująca, że przestałem zwracać uwagę na takie stylistyczne wymysły, bo byłem zbyt pochłonięty samą opowieścią. 
 
Właściwie to tutaj nie ma miejsca na jakąś wątpliwość, zdecydowanie byłem pochłonięty treścią, bo „Gorączka 2” to 544 stron wypełnionych tyloma wątkami, że spokojnie by wystarczyły na osobne filmy opowiedziane z dwóch perspektyw czasowych (przed i po „Gorączce”). Osobiście to chyba nawet wolałbym żeby Mann najpierw się skupił na historii z lat 80., bo jest ciekawsza i bardziej „filmowa”. Jest też zdecydowanie mroczniejsza i wypełniona po brzegi tym wysokokalorycznym sensacyjnym „mięskiem” połączonym z interesującymi relacjami pomiędzy postaciami za które kochamy filmowy pierwowzór. Autorzy zadbali również o kilka znakomitych scen akcji, od których trudno się oderwać podczas lektury, jednocześnie wyobrażając sobie jak potężnego kopa adrenaliny mogą zapewnić w ewentualnej wersji ekranowej. Nie jest zresztą trudno sobie to wyobrazić, bo duet Mann/Gardiner wszystkie momenty akcji w książce opisuje w taki sposób, że stanowią już praktycznie gotową matrycę do odbicia w scenariuszu filmowym. 
 
W sumie to jedyny moment kręcenia nosem zaliczyłem na początku lektury, gdy streszczana jest pokrótce fabuła filmowej „Gorączki”, a czytelnik dowiaduje się ze szczegółami o tym, co dokładnie działo się z Chrisem przez następnych kilkadziesiąt godzin po wydarzeniach z finału pierwowzoru i jak wyglądało dochodzenie Vincenta w tej sprawie. W moim odczuciu było to dopisywanie niepotrzebnych szczegółów do kompletnego już arcydzieła. Im bardziej jednak fabuła książki odskakuje od filmowych wydarzeń, zarówno w przeszłość, jak i przyszłość, tym ciekawsza i bardziej satysfakcjonująca staje się jej lektura. 
 
Jeżeli również uwielbiacie „Gorączkę” to nawet nie macie się nad czym zastanawiać, im głębiej wgryziecie się w książkę, tym trudniej będzie się od niej oderwać, a jeżeli z filmowej ekranizacji ostatecznie jednak nic nie wyjdzie to obrazy jakie pozostaną w głowie po lekturze powinny zaspokoić na jakiś czas głód porządnej sensacji działającej na wyobraźnię i emocje.