Od finału piątego sezonu „Orange Is the New Black” uważałem, że serial dotarł do punktu z którego powinien już zmierzać w kierunku rychłego zakończenia. Szósty sezon zdawał się potwierdzać, że formuła się wyczerpała, a wszystko co twórcy mieli do powiedzenia o tym świecie już pokazali w serialu. Wciąż oglądałem to z zaciekawieniem, ale miałem wrażenie, że historia drepcze w miejscu i ciągle kręci się wokół tego samego. Co gorsza, gdzieś uleciały błyskotliwe, cięte i dowcipne dialogi, które dotąd były wizytówką serialu. Nie miałem wątpliwości, że finałowy sezon zobaczę, bo wciąż był to serial, którego dobrze się oglądało, ale nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie mocno wypatrywał jego premiery. Tym większe było więc moje zaskoczenie, gdy po dwóch pierwszych odcinkach złapałem się na tym, że nie mogę oderwać się od ekranu.
Siódmy sezon to zwieńczenie całej produkcji i jest to wyraźnie odczuwalne przez wszystkie odcinki. Widać, że nie jest to finał przypadkowy i pośpieszny, bo narzucony przez odgórną decyzję, tylko przygotowywany od czasu wybuchu buntu w Litchfield. Wydarzenia sprzed dwóch sezonów wciąż rezonują, a decyzje podjęte wtedy przez niektóre bohaterki odcisnęły na nich trwałe piętno. Jest to już serial inny od tego, co oglądaliśmy początkowo – poważniejszy, chwilami wręcz ponury i przygnębiający, mniej nastawiony na sypanie żarcikami i ciętymi ripostami, a bardziej na opowiedzenie czegoś o współczesnej Ameryce i bezlitosnym systemie, który mieli ludzi. Trzynaście odcinków jest wyładowane po brzegi treścią, a scenarzyści intensywnie żonglują przeróżnymi tematami. Przede wszystkim to ostro krytykują obecną politykę administracji Trumpa w sprawie nielegalnych imigrantów. Sporo wydarzeń dzieje się w zakładzie gdzie przejściowo przetrzymywane są kobiety nieposiadające amerykańskiego obywatelstwa i zielonej karty, które czekają na decyzję sądu w sprawie wydalenia ich z kraju.
Zapowiadał to już finał poprzedniego sezonu i wątek jednej z bohaterek, ale zostaje wmieszane w to o wiele więcej postaci, bo twórcy chcą pokazać problem od ludzkiej strony i zaprezentować osobiste dramaty wiążące się z takim nagłym wydaleniem z kraju, gdzie spędziło się kilkanaście ostatnich lat z życia. Twórcy nie zapominają też o pustce pozostawionej przez takich nieszczęśników w sercach tych, którzy pozostali w Ameryce. Jest to chwilami zbyt oczywiste w swym oskarżycielskim tonie, ale często trafiające w serducho (i do serducha), pozostawiając za sobą kilka scen, które pozostaną ze mną na dłużej. Jak jednak wspomniałem, jest to tylko jeden z wielu problemów, jakie porusza ostatni sezon. Scenarzyści opowiadają o trudach przystosowania się do życia poza kratami, o ciężkiej walce o utrzymanie związku zrodzonego w więzieniu, gdy jedna z partnerek wychodzi na wolność, o niemożności radzenia sobie z osobistą tragedią, o chorobie psychicznej i okrutnej demencji, która rozłoży na łopatki najsilniejszą nawet lwicę. Znalazło się nawet miejsce dla #MeToo sprytnie powiązanego z dawnymi wydarzeniami z pierwszych sezonów, co staje się źródłem do ciekawych auto-refleksji dla pewnego gościa, ale też stanowi miniaturą tego, jak często taka relacja oskarżająca-oskarżany wygląda, gdy dochodzi do konfrontacji dwóch przeciwstawnych wspomnień dotyczących wydarzeń sprzed lat.
Zwieńczenie „Orange Is the New Black” oferuje zresztą bardzo wiele takich sprytnych nawiązań do poprzednich sezonów, stanowiących nagrodę dla wiernych (i uważnych) widzów, bo często trzeba wyłapywać je z dialogów, albo zachowań bohaterów. Przez cały sezon przewija się wiele od dawna niewidzianych postaci, co odczytywałem jako ładny hołd dla tej (naprawdę licznej) galerii barwnych charakterów, jakie przewinęły się przez te wszystkie sezony. I przypomina to też widzowi, jak daleką drogę przeszło większość z tych kobiet - jedne złagodniały, drugie zrobiły się bezlitosne i okrutne, część odnalazło pomysł na siebie i zrobienia czegoś pozytywnego ze swoim życiem, sporo innych zostało jednak złamane przez system, albo podnosiły się z ziemi tylko po to, żeby zostać znowu powalonymi. Pobyt w więzieniu zmienił każdą z nich, czasem na lepsze, czasem na gorsze, ale w każdej z tych historii można było znaleźć coś ciekawego.
Jest to sezon, który pozwala docenić ten serial na nowo i przypomina o tym, że od samego początku była to jedna z najlepszych produkcji Netfliksa, nieprzypadkowo zresztą kontynuowana przez tak wiele sezonów. Finał oferuje idealne słodko-gorzkie zamknięcie historii rozpisanej na 91 odcinków. Opowieści, która teoretycznie miała swoją główną bohaterkę (Piper), ale tak naprawdę była historią miejsca i wszystkich ludzi wypełniających jego przestrzeń, relacji pomiędzy nimi, ciągle zmieniającym się układom sił, a także o tym, że nie zawsze najgorsi ludzi to ci siedzący za kratami, że czasem dobre chęci prowadzą do tragicznych rezultatów, a zbyt często jakby mocno się nie spinać to tryby systemu w końcu i tak przemielą każdego naiwniaka, który myśli, że dokona w nim zmian na lepsze. Co nie znaczy, że nie należy próbować dalej.
Przede wszystkim jednak jest to finał, który pomimo tego, że był już (przeze mnie) wyczekiwany od dwóch lat, to jednak ostatecznie pozostawił z uczuciem przyjemnego niedosytu, ale też smutku. Nie wszystkie historie są dopowiedziane, i słusznie, bo życie płynie dalej, a większość postaci jest tylko na jednym z wielu jego etapów i przed nimi jeszcze wiele głupich decyzji oraz odtwarzania dawnych błędów. Otwarto nawet drogę dla nowych wątków, co jest naturalne, bo w tym świecie nic nie jest stałe i ciągle trwają przetasowania w więziennej hierarchii. Przypomniano też, że gdzieś po drodze „zgubiliśmy” wiele bohaterek, których losy dawniej śledziliśmy. Wszystko to pozostawia z różnymi refleksjami, które nie ulatniają się z głowy w minutę po zobaczeniu napisów końcowych. Najważniejsze jednak, że ostatni odcinek nie wita się z ulgą, ale z uczuciem satysfakcji, odczuwając nostalgię za pierwszymi sezonami i autentyczną radość, że kilka lat temu podjęło się tę podróż do Litchfield.