wtorek, 4 listopada 2014

'71 - recenzja


Belfast z początku lat 70. był praktycznie strefą wojny, miejscem rozerwanym konfliktem pomiędzy katolikami i protestantami. Ulice miasta wielokrotnie spływały krwią, odgłos wystrzału nikogo nie dziwił, podobnie jak i widok "rozkwitającego" ognistego kwiatu z rozbitego koktajlu mołotowa oraz kolejnych eksplozji ładunków wybuchowych (składanych chałupniczo w piwnicach, domach i na zapleczach pubów). Osobie z zewnątrz ciężko byłoby się w całej sytuacji odnaleźć, bo konflikt miał źródła sięgające kilkuset lat wstecz i posiadał wiele oblicz. Nie mniej istotnym od religijnego był przecież ten polityczny, bo wszystko rozbijało się o nastawienie do Brytyjczyków. Generalnie nikt za nimi nie przepadał, ciężko kochać obcych urzędujących na nie swoim podwórku, ale już odbiór ich obecności (i wpływów) w Irlandii był różny. Jedni uważali ich za okupantów, których należy siłą usunąć z kraju, inni za przyjaciół (a raczej przydatnych znajomych) i nawoływali do życia z nimi w symbiozie. W środek tego historyczno-polityczno-religijnego bałaganu zostaje rzucony widz, który obserwuje osobę spełniającą wszelkie kryteria do zostania najbardziej znienawidzoną (i pechową) personą w mieście - młodego, samotnego brytyjskiego żołnierza, zagubionego w Belfaście, rannego, pozbawionego uzbrojenia, przerażonego, nie wiedzącego komu może zaufać.

Początkowo nie łatwo jest komukolwiek w tym filmie kibicować, bo filmowy Belfast poznajemy z perspektywy nowoprzybyłego brytyjskiego żołnierza i nie jest to przyjemny widok. Oddział wojskowy wjeżdżający w głąb miasta spotyka się z otwartą wrogością mieszkańców, bezosobowy tłum zionie do nich nienawiścią, kilkuletni chłopcy rzucają w ich kierunku wulgaryzmami i ciskają woreczkami wypełnionymi moczem, dorośli mężczyźni tylko czekają na okazję, żeby rzucić się z pięściami na pojedynczych żołnierzy, w powietrzu fruwają kamienie, a wyjątkowo pechowi wojacy mogą nawet paść ofiarą mordu. Do pewnego stopnia przypomina to trochę sytuację z filmu "Helikopter w ogniu". Naturalnym więc byłoby złożenie naszych emocji po stronie mocno stłamszonych całą sytuacją wojaków, ale nie jest to łatwe, bo zdajemy sobie sprawę z tego, że wściekły tłum ma wiele powodów do takiego zachowania i ciężko odmówić im prawa do pałania nienawiścią wobec panoszącego się w kraju obcego wojska.


Jest to sytuacja "uwierająca" odbiorcę, ale zarazem chyba adekwatna do całej sytuacji. Gdy już jednak historia zaczyna skupiać uwagę na oderwanym od swojego oddziału pojedynczym żołnierzu, który próbuje po prostu przeżyć we wrogim otoczeniu, problem zanika, bo film wskakuje w ramy kina survivalowego i ciężko nie współczuć postawionemu w okropnej sytuacji głównemu bohaterowi. W tej roli obsadzono obiecującego brytyjskiego aktora młodego pokolenia, Jacka O'Connella, w przypuszczalnie ostatniej roli zagranej z pozycji osoby mało znanej poza granicami kraju. No ale to już będzie zależało od tego jak zostanie przyjęty jego następny film, "Niezłomny", w reżyserii Angeliny Jolie. Na razie Jack udowadnia, że nie obawia się porzucić wizerunku (charyzmatycznego) angielskiego chuligana i zaprezentować widowni od wrażliwszej strony.

Główny bohater jest oczywiście wyszkolonym żołnierzem, reagującym instynktownie, sprawnym fizycznie, potrafiącym korzystać z broni palnej, ale żaden z niego John Rambo, w Irlandii jest od niedawna, doświadczenie na polu walki ma znikome, nie jest obeznany z topografią miasta, a do tego jest zagubiony w skomplikowanych relacjach łączących jego mieszkańców. Na oślep więc próbuje się odnaleźć w trudnej sytuacji, wypatrując z nadzieją przyjaznych osób, które zechcą mu pomóc. Trochę naiwnie łapie się każdej wyciągniętej pomocnej dłoni, rozsądek podpowiada pozostanie nieufnym, ale desperacja zmusza do ciągłego składania życia w rękach obcych ludzi. O'Connell musiał tym razem trzymać swoją aktorską energię na wodzy, nie mógł już emanować urokiem ulicznego łobuza, bo spryt i wygadanie nie leżą w naturze jego bohatera, odgrywa go więc w sposób wyciszony, nie epatuje aktorską ekspresją, jest nieco stłamszony, ale cały czas czujny, gotowy do ewentualnej ucieczki. Nie jest to popisowe aktorstwo, ale odpowiednie dla roli i filmu.


Film natomiast jest bardzo surowy, obraz jest "brudny", czasem gubiący ostrość, a kamera bywa roztrzęsiona. Zastosowano więc typowy dla współczesnego kina "realistycznego" zestaw sztuczek realizatorskich. Nie jest to może jakoś wielce odkrywcze, ale debiutujący reżyser radzi sobie z materiałem bez zarzutu i pozostaje konsekwentny w obranym stylu. Historię trzyma w ryzach, nic mu się fabularnie nie rozłazi, a do tego jest to interesujące, intelektualnie stymulujące i nie pozbawione emocji. O historycznych wydarzeniach nie mówi nic nowego, ale za to opowiada o nich z ciekawej perspektywy, jest to więc jakaś rozsądna alternatywa jeżeli nie mamy ochoty na kolejny seans "Krwawej niedzieli".


0 komentarzy:

Prześlij komentarz