sobota, 22 kwietnia 2017

The Belko Experiment - recenzja


Na tydzień przed brytyjską premierą kontynuacji „Strażników Galaktyki” wszedł do kin film, za którego scenariusz odpowiada James Gunn. Jest to pomysł, na który wpadł kilka lat temu, ale ponieważ był zbyt pochłonięty oliwieniem trybów marvelowskiej maszyny do robienia pieniędzy, postanowił w końcu odstąpić projekt Gregowi McLeanowi („Wolf Creek”, „Rogue”), a samemu zadowolić się pozycją producenta filmu.

Cieszę się, że takie produkcje jeszcze trafiają do kin, bo to kino drugiej kategorii, ale w tym tkwi cały urok filmu. „The Belko Experiment” to akcyjniak oparty na czadowym pomyśle i przeciętnej realizacji, który w latach 90. długo nie zniknąłby z półki lokalnej wypożyczalni kaset VHS. Akcja osadzona jest w biurowcu międzynarodowej korporacji Belko mieszczącym się na totalnym zadupiu w Kolumbii. Pewnego dnia budynek zostaje zamknięty na siedem spustów, wszystkie drzwi i okna zatrzaśnięte metalowymi barierami (efekt graficzny na poziomie zaawansowanej gry z czasów Playstation 2), a uwięzieni ludzie poinformowani przez głos z interkomu, że wszyscy zginą jeżeli w przeciągu dwóch godzin nie zabiją 30 kolegów z pracy. Ponieważ całość traktują jako kiepski żart muszą zostać w końcu odpowiednio zmotywowani do mordowania. Pomaga w tym wykończenie części z nich poprzez detonacje małych ładunków wybuchowych umieszczonych w głowach wszystkich pracowników Belko. Jakim cudem kilkadziesiąt korpo-szczurów ma bomby tkwiące w czaszkach? Proste, troskliwa firma umieściła je tam, w ramach powitalnego pakietu, udając, że to trackery namierzające ludzi, które pomogą namierzyć pracownika, gdyby został porwany dla okupu. Totalnie przekonywujące, bo przecież wszyscy ochoczo zgodzilibyśmy się, żeby pani Grażyna z działu H&R zarządziła wszczepienie nam czegoś do wnętrza głowy.

Gunn nie kłopocze się nadto takim logicznymi pierdołami, bo całość i tak jest tylko pretekstem do urządzenia biurowej rzeźni. Film trwa półtorej godziny, długo więc nie trzeba czekać, żeby twórcy przeszli do konkretu, ale zanim igrzyska naprawdę się rozkręcą, trzeba swoje odczekać, bo bohaterowie przez pierwszą godzinę jeszcze się nieco krygują przed masakrowaniem głów kolegów przy pomocy siekier. Jak już wspomniałem, jest to dość czadowy pomysł, jeżeli mamy słabość do takich b-klasowych konceptów żerujących na najniższych instynktach, ale efekt finalny niestety okazuje się być rozczarowujący. McLean nie żałował sobie w temacie gore, głowy są rozłupywane, krew tryska na lewo i prawo, tasaki, noże i dozownik taśmy klejącej (!) idą w ruch, ale szybko zamienia się to w festiwal taniej przemocy pozbawionej finezji i ciekawych pomysłów. Za mało jest ciekawie zaprojektowanych i zrealizowanych scen morderstw, a za dużo machinalnego wykańczania kolejnych postaci, czemu przyglądamy się z obojętnością, bo los kartonowych bohaterów jest nam obojętny. W pewnej chwili wręcz się ucieszyłem, gdy wykończono pozbawioną charyzmy dobrotliwą postać, którą w takich filmach często forsuje się na szczęśliwie ocalonego uczestnika tragedii.

„The Belko Experiment” to film przeciętny, scenariuszowo kiepski, bo czerpiący garściami z innych filmów i książek, nieprzekonywujący jako studium (hehe) ludzkiej natury, niespecjalnie błyskotliwy zarówno w temacie pomysłów fabularnych, jak i efekciarskiej rzeźni, bo zbyt mało wykorzystuje miejsce osadzenia akcji i potencjał tkwiący w walce o przetrwanie w biurowcu. Ogląda się to jednak przyjemnie, jeżeli oczywiście lubi się takie proste i brutalne produkcje, bo miewa pojedyncze pomysły, którym przyklaskujemy z uznaniem (latynoskie covery klasyków ubiegłego stulecia dają radę), jest wystarczająco krótkie, żeby nie zacząć nużyć, a do tego może się pochwalić zestawem solidnych aktorów drugoplanowych (Michael Rooker, John C. McGinley, Sean Gunn), którzy wprawdzie nie rozkręcają się tutaj na wyżyny swoich umiejętności, ale i tak podnoszą do góry atrakcyjność krwawego widowiska.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz