sobota, 25 listopada 2017

Battle of the Sexes (Wojna płci) - recenzja


Gdy pierwszy raz usłyszałem o filmie „Battle of the Sexes” i zobaczyłem ucharakteryzowaną Emmę Stone, pomyślałem, że może to być rola, która w końcu zapewni jej Oskara. Było to dobre kilka miesięcy przed wenecką premierą „La La Land” i nawet wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że urocza aktorka statuetkę zgarnie o wiele wcześniej. Za „Battle of the Sexes” nie zgarnie drugiego Oskara, ale rzeczywiście – jest to dobra rola. Robotę robi przede wszystkim świetna charakteryzacja, pod którą charakterystyczna aktorka często znika: okulary niemalże jak denka od butelek, krótkie czarne włosy i kolorowe, ale zarazem skromne stroje. Skromna, aczkolwiek niepozbawiona charyzmy, sprytu i obycia medialnego, jest również grana przez nią bohaterka – Billie Jean King. Film reklamowany był przede wszystkim jako opowieść o słynnym meczu tenisowym pomiędzy mężczyzną i kobietą, ale autorzy „Małej Miss” postanowili poruszyć przy tej okazji o wiele więcej tematów.

„Battle of the Sexes” to film przede wszystkim o równouprawnieniu, o niezgodzie na niesprawiedliwe traktowanie kobiet w sporcie, o walce o równe płace i pokazaniu środkowego palca wpływowym męskim szowinistom. Historia jednak nie zapomina również o romansie King z kobietą, która rozbudziła w niej skrywany dotąd homoseksualizm (bohaterka miała już oddanego jej męża), zapowiadając późniejszą działalność Billie w roli aktywistki społeczności LGBT. Nie jest to dominujący wątek w filmie, ale zostaje wyraźnie zarysowany i dodaje dodatkowych warstw głównej bohaterce, unikając jednak nadmiernego dramatyzowania i politykowania w tym temacie.

Nie odstaje, wręcz przeciwnie, również Steve Carell w roli Bobby’ego Riggsa. Riggs był festyniarzem, cynicznym oportunistą, kombinatorem i cwaniakiem, ale był w tym bardzo dobry. Z wyrachowaniem pogrywał kartą „męskiej szowinistycznej świni”, wiedząc, że nadanie całemu sportowemu wydarzeniu rangi tytułowej „wojny płci” zapewni widowisku odpowiedni rozgłos i pozwoli mu wrócić do blasku kamer. Jest to rola, którą Carell mógłby zagrać z zamkniętymi oczami, ale nie leci na auto-pilocie, wyraźnie czerpiąc przyjemność z wcielania się w dobrze napisanego bohatera i odgrywania kolejnych błazeństw Riggsa. Dużą zaletą filmu jest to, że autorzy zdołali zaangażować widza emocjonalnie w finałowy mecz i sprawić, żeby kibicował on bohaterce, nie kreśląc jednocześnie Bobby’ego jako potwora, któremu należy natrzeć uszu. Obie postacie kradną serca widowni na różne sposoby, trzymamy kciuki za Billie, ale nie przestajemy przy tym lubić barwnego Riggsa, który chciał po prostu zarobić trochę kasy i przypomnieć światu o sobie.

Z pewnym zaskoczeniem odkryłem, że jest to naprawdę zmyślnie nakręcone. Przede wszystkim zdjęcia (Linus Sandgren, odpowiedzialny również za „La La Land”) cieszą oczy fakturą obrazu, kolorystyką, klimatycznym oświetleniem i rozstawieniem postaci w kadrze. Film jest bardzo przyjemny w odbiorze, lekki, zabawny, nie uciekający od poważniejszych treści, ale nie popadający w moralizatorstwo i zbytnie upolitycznianie poruszanych problemów. Historia wciąga, a finałowy mecz, pomimo dożynkowego charakteru, ogląda się nie bez emocji. Twórcy „Małej Miss” są wciąż w dobrej formie.

sobota, 18 listopada 2017

Justice League (Liga Sprawiedliwości) - recenzja


Zadziwiające, jak bardzo Warner nie kuma, co należy robić, żeby nie marnotrawić posiadanego kapitału i w spokoju go spieniężać kolejnymi filmami, nie zbierając przy okazji razów ze wszystkich stron. „Justice League” pokazuje, że coś tam im zaczęło świtać, ale dalej błądzą po omacku. Podstawowym problemem tego filmu jest to, że stara się powielić formułę Marvela, ale robi to od dupy strony. Gdy zasiadaliśmy do „Avengers” znaliśmy już wszystkich głównych bohaterów i w zasadzie to jedynie Hawkeye nie otrzymał wcześniej istotnego czasu ekranowego. „Justice League” natomiast bazuje na dwóch znanych już bohaterach, i jednym „martwym”, a przez pierwszą godzinę pospiesznie próbuje opowiedzieć o ich trzech nowych kompanach. I niekoniecznie musiałoby to oznaczać coś złego, wszakże nie pierwszy to komiksowy film o super-drużynie, którą dopiero poznajemy podczas seansu, ale „Justice League” to zlepek indywidualności, przyzwyczajonych do działania na własną rękę, które muszą nauczyć się współpracy. Problem w tym, że widz najpierw musi nauczyć się czegoś o postaciach, zanim zacznie go obchodzić, czy dadzą radę spuścić komuś łomot i pójść razem na kebaba.

Zaznajomieni z komiksami i animowanymi ekranizacjami będę w lepszej pozycji, bo wszystkie potrzebne informacje wyciągną z własnych głów, a cała reszta widowni, no cóż, będzie śledziła akcję mocno zagubiona i chyba znudzona. Fabuła „Justice League” to niezły bajzel, historia jest prosta, ale bełkotliwie opowiedziana, bez polotu, pomysłu, a do tego upstrzona horrendalnymi idiotyzmami. Główny łapserdak to kolejny zlepek pikseli, którego zapomina się szybciej, niż Flash zdoła powiedzieć: ojapierdzielęcozapajac. Jego pomysł na podbój ziemi to robienie szybkiego zrzutu teleportem do kolejnych lokacji, łapanie MacGuffinów i przenoszenie ich do finałowej lokacji żeby były ładnie przygotowane jak tło do starcia z końcowym bossem. Szybko zaczyna to bawić.


„Justice League” teoretycznie powinno stanowić banner reklamowy dla kolejnych solowych filmów, ale tylko bruździ przyszłym projektom. Cyborg to metalowy kloc pozbawiony osobowości, który wygląda jak budżetowy toster, a jego historia jest równie frapująca, co instrukcja obsługi blendera. Poziom mojego zainteresowania ewentualnym filmem z jego udziałem jest w tej chwili zerowy. Aquaman ma to szczęście, że dokonano świetnego wyboru obsadowego. Jason Momoa ma prezencję, charyzmę i ujmującą osobowość, więc postać broni się, chociaż w filmie egzystuje w świecie rodem z reklam Old Spice’a i Jacka Danielsa. Szkoda, że został nakreślony niezbyt wyraziście i aktor musiał intensywnie wykorzystywać mizerny czas ekranowy, gdy akurat nie robił za komputerową animkę z dużą wykałaczką w dłoni. Okropnie rozczarowujące jest filmowe Atlantis, bo jeżeli w solowym projekcie pójdą wizualnym kluczem zaprezentowanym w „Justice League”, to albo twórcy znajdą szybką wymówkę, żeby lwia (albo raczej wielorybia, hehe [przepraszam]) część historii toczyła się na lądzie, albo ludzie będą masowo umierać z nudów w salach kinowych. Jedyne, co mnie w tym filmie interesuje w tej chwili to Mera grana przez Amber Heard.

Z trójki super-debiutantów najlepiej wypada Flash. Oczywiście wygaduje masę sucharów, ale jest to w klimacie tej postaci, pasuje do niej i zupełnie mi nie przeszkadzało. Ezra Miller jest doskonałym wyborem obsadowym, wielokrotnie kradnie show i najbardziej jestem w tej chwili ciekawy, co wyniknie z jego własnego filmu. Chyba to samo może powiedzieć sam aktor, bo całe to filmowe uniwersum i plany na jego rozwój to taki kosmiczny bajzel, że pewnie koncept na jego film zdąży się jeszcze zmienić dwadzieścia razy zanim dojdzie do jego realizacji. Ewidentnie zaczęło to przeszkadzać Affleckowi, który pomimo fali negatywnych reakcji towarzyszących obsadzeniu go w roli Batmana, zdołał przekonać do siebie widownię jeszcze przed premierą nieszczęsnego „Batman v. Superman” i dawało się odczuć entuzjazm w jego postawie względem przyszłych projektów. Obecnie sprawia wrażenie, jakby chciał się wypisać z tego bajzlu możliwe jak najszybciej i nie robić sobie dalej obciachu. I widać to niestety w tym filmie, bo Batman jest już jedynie cieniem postaci znanej z poprzednich filmów (bo jeszcze przecież był mały występ w „Suicide Squad”). Szkoda, ale ciężko się mu dziwić, gdy obserwuje się z boku jak Warner marnotrawi doskonałą obsadę, z którą można było stworzyć coś naprawdę fajnego.


Gal Gadot, która jest cudowna w roli Wonder Woman, hipnotyzuje w scenach akcji, zarówno w zbliżeniach na twarz, ukazujących z detalami jej piękno, jak i nieco bezczelnemu epatowaniu widokami, które zapewnia jej kusa sukienka, ale niewiele więcej wyciśnięto z tej postaci. Niemrawe próby nadania jej odrobiny głębi, które zapewne należy przypisać Whedonowi, są… no właśnie, jedynie próbami. Henry Cavill natomiast, chociaż Superman ma kilka czadowych momentów w tym filmie, zapamiętany zostanie przede wszystkim jako ten gość, którego wąs był przyczyną najbardziej pokracznego efektu komputerowego roku. Ponieważ realizacja „Justice League” była cyrkiem na kółkach, jakieś 25% materiału dokręcił Joss Whedon długo po zakończeniu realizacji filmu przez Zacka Snydera. Cavill posiadał już wtedy bujny wąs, wymagany do innej roli, który musiano usuwać komputerowo. I to widać, zwłaszcza w pierwszej scenie, gdy totalnie wybija odbiorcę z filmu. Superman zresztą ogólnie został tutaj skrzywdzony paskudnym CGI, które czyni z niego kolejną w tym filmie komputerową pokrakę. Efekty w „Justice League” czasem cieszą oczy, zbyt wiele z nich jednak powoduje skrzywienie, rozbawienie i zażenowanie jakością wykonania.

Dużo w tym tekście narzekania, ale bynajmniej nie jest to film tragiczny. Ogląda się go bezboleśnie, ma sporo fajnych elementów, pociesznych momentów i dialogów, obsada ratuje wiele scen, a muzyka Danny’ego Elfmana zgrabnie miesza klasyczne motywy z nowymi kompozycjami. Jest to natomiast film pozbawiony duszy, spójnej i ciekawej wizji, błyskotliwych i nieoczywistych pomysłów fabularnych, a także czegoś, co wzbudzałoby w widzu ekscytację podczas seansu. Ot, kolejny przeciętny produkcyjniak, który miał wprowadzać widzów w nowy świat, a jedyne co zaoferował to bałagan, rozczarowanie i znudzenie pokracznym filmowym uniwersum DC.

sobota, 11 listopada 2017

Only the Brave - recenzja


Gdy pierwszy raz zobaczyłem w kinie zwiastun „Only the Brave”, zaśmiałem się pod nosem. Uznałem, że Peter Berg nie wyłączył jeszcze kserokopiarki i nakręcił kolejny oparty na faktach film o dzielnych amerykańskich mężczyznach i ich pięknych żonach siedzących w kuchniach, zamartwiając się o mężów, dokonujących w tym czasie heroicznych czynów. Nawet gromkopierdny tytuł filmu zdawał się to potwierdzać. Z niemałym zaskoczeniem wyłowiłem więc w ostatniej sekundzie nazwisko reżysera, Josepha Kosinskiego. Kosinski dotąd kręcił prześliczne filmy sci-fi, które były bajeczne wizualnie, wycyzelowane technicznie, doprawione fajnymi soundtrackami, ale niedomagały fabularnie. Scenariusz u Kosinskiego dotąd miał w zasadzie jedno zadanie, nie wchodzić w drogę designerskim projektom wnętrz. I nie wchodził. „Only the Brave” jest więc dość niespodziewaną rewoltą stylistyczną i wywróceniem relacji forma-treść. Kosinki tym razem poświęca zdecydowanie więcej uwagi niespiesznie rozwijanej fabule, niechętnie sięgając po wizualne atrakcje.

W efekcie dostajemy dość sztampową historię o braterstwie, heroizmie i poświęceniu, którą doprawiono rodzinnymi utarczkami i takimi wstrząsającymi dramatami, jak „moja córeczka mnie nie poznaje, bo ciągle wyjeżdżam w różne miejsca żeby gasić pożary”. Scenariusz jest dość drętwy, ale utalentowana obsada aktorska wyciska z niego jakieś życie i w drugiej godzinie filmu zaczynamy nawet interesować się losami niektórych postaci. Najgorzej mają aktorki, bo jedynie zjawiskowa (kolejne dekady lecą, a jak była przepiękna, tak dalej jest) Jennifer Connelly jest w stanie tchnąć życie w swoją licho zarysowaną bohaterkę. Nie można tego powiedzieć o Andie MacDowell, która praktycznie robi za statystkę. Niewiele lepszym materiałem obdarowano mężczyzn, ale Josh Brolin, Miles Teller, a także Jeff Bridges, Taylor Kitsch i James Badge Dale robią co mogą, żeby wyjść poza stereotypowe role i przekonać widza do swoich postaci. I przekonują.

Wspomniałem we wstępie o początkowym skojarzeniu z ostatnimi filmami Berga i rzeczywiście, „Only the Brave” bardzo często wpisuje się w schemat konstrukcyjny filmów takich jak „Deepwater Horizon”, „Patriots Day” i „Lone Survivor”. Jest więc gloryfikacja męstwa amerykańskich mężczyzn, epatowanie kulturą maczo, testosteronem, brudnymi skarpetkami, szowinistycznymi żartami, są cierpiące kobiety i dzielni faceci, a w napisach końcowych mamy oczywiście kolekcję zdjęć prawdziwych amerykańskich mężczyzn, z rzewną piosenką w tle, która ma łapać widownię za serce. Nie sądzę. Film działa najlepiej wtedy, gdy Kosinski jest sobą, opowiada przede wszystkim obrazem, a nie słowami. Zdjęcia bywają tutaj przepiękne, podobnie jak ustawienia kamery i aktorów w przestrzeni, a także operowanie kontrastowymi kolorami, jak na przykład żółte uniformy strażaków przemieszczających się po spopielonym terenie. Całość ożywa, gdy ekran przejmuje ognisty żywioł, a stawka zostaje podniesiona do góry, szkoda więc, że tak oszczędnie pokazuje się tutaj bohaterów w akcji.

Obejrzeć jednak warto, bo Kosinski pięknie opowiada obrazem. W scenach, gdy sobie na to w końcu pozwala, malkontentowi pozostaje się zamknąć na kilka minut i chłonąć doznanie. Obsada jest zacna i trochę marnuje się na tak lichy scenariusz, ale wkłada w niego zaskakująco dużo serca. Porcję ożywczej energii zapewniają też piosenki takich kapel jak AC/DC, Pearl Jam, The Raconteurs, ZZ Top i Metallica. Nie jest to zresztą zła historia, wręcz przeciwnie, interesujące jest poznanie szczegółów pracy strażaków specjalizujących się w gaszeniu ogromnych pożarów trawiących lasy i pola. Uwiera tylko, że jest to wpisane w tak sztampowy scenariusz.

sobota, 4 listopada 2017

Brawl in Cell Block 99 - recenzja


S. Craig Zahler jest reżyserem, którego karierę warto obserwować. Zahler tworzy filmy niespieszne, surowe, brutalne i wymykające się łatwemu przyporządkowaniu gatunkowemu. Taki był jego debiutancki „Bone Tomahawk”, który zaczynał się jak realistyczny western, a kończył jak rasowy horror. I taki jest też jego drugi film, „Brawl in Cell Block 99”. Ponownie, pierwsza godzina filmu składa jedynie nieśmiałą obietnicę tego, co dostaniemy w drugiej połowie. Zakorzeniony w kinie eksploatacji tytuł zapowiada w jakim kierunku to może później podążyć, ale początek filmu jest ponurym, szorstkim i powolnym dramatem sensacyjnym, który czerpie garściami z twórczości Michaela Manna (zwłaszcza z „Miami Vice”).

Zahler nie pędzi do przodu, ku ekscytującej tytułowej rozróbie, poświęcając czas na przedstawienie głównego bohatera (Vince Vaughn), jego partnerki (Jennifer Carpenter), życiowej sytuacji oraz wyznawanego przez niego kodowi moralnemu i bezkompromisowej egzekucji tegoż. Bradley (nie nazywajcie go Bradem!) może i zarabia na życie w nielegalny sposób, ale nie zamierza w związku z tym podążać ścieżką aspołecznego bandziora, nieczułego na krzywdę uczciwych obywateli. Nie zrozumcie mnie jednak źle, żaden z niego Robin Hood, a słowo „czułość” i Bradley nie powinny znajdować się zbyt blisko siebie w jednym zdaniu. Ciepłe, ludzkie odruchy zachowuje tylko dla dwóch osób - żony i nienarodzonej córki, a nawet z tym jest powściągliwy, gdy znajdują się w sytuacjach publicznych. Bradley jest zdyscyplinowany, nie ulega łatwo emocjom, nie daje się im zaślepić, wybucha dopiero, gdy odkrywa zdradę żony (spokojnie, to początek filmu), co zresztą poprzedza utrata pracy, nawet wtedy jednak próbuje ograniczyć długofalowe skutki pierwszego ataku agresji, niewierną małżonkę wysyła w bezpieczne miejsce, a złość wyładowuje na jej samochodzie, rozsmarowując go przy pomocy własnych pięści. A trzeba wiedzieć, że w tych pięściach tkwi moc - pierwotna, niefinezyjna, ale dosadna i efektywna.

Nie powiem, że takiego Vaughna jeszcze nie widzieliśmy na ekranie, bo jest to naturalna ewolucja po rolach w serialu „True Detective” i „Hacksaw Ridge” Mela Gibsona, ale jest to jego najlepszy występ w „poważnym filmie”. Postać Bradley’a opiera się na stonowanej kreacji, pozornie nieekspresywnej, a jednak wyrażającej bardzo wiele informacji o postaci, przy pomocy małej dawki gestów i zachowań, czerpiących również z komediowych doświadczeń aktora (pewno mrugnięcie okiem robi scenę). Nie bez znaczenia jest przemyślany wygląd bohatera, łysego zakapiora z ogromnym tatuażem na głowie – robi to wrażenie i pozwala uwierzyć w postać. Warto również dodać, że proste aranżacyjnie sceny mordobić (nie ma tutaj wymyślnych fikołków, jest czysty testosteron) kręcono na długich ujęciach, co przy starciach skupionych na okładaniu się pięściami, musiało zaowocować niejednokrotnym przypadkowym obiciem mordy i ciała aktora. Świadczy to o tym, że Vaughn nie obawiał się zostania poturbowanym na potrzeby filmu i nie zważał na to.

„Brawl in Cell Block 99” to kino brutalne, reżyser nie szczędzi odbiorcom widoku otwartych złamań i głów miażdżonych butem, nie ma w tym wprawdzie wiele krwi, ale całość jest na tyle sugestywna, że osoby wrażliwie mogą spocić się z wrażenia. Historia jest prosta i oparta na wielokrotnie już przetwarzanym motywie gościa, który jest gotów odwiedzić piekło, jeżeli wymaga tego dobro jego rodziny, ale złapałem się na tym, że pod koniec filmu jestem autentycznie ciekawy, co wydarzy się dalej i wcale nie jestem pewien, czy wiem, jak się to wszystko skończy. Zahler udowodnił, że debiutancki film nie był pojedynczym celnym wystrzałem i ma jeszcze w rewolwerze całą kolekcję naboi, które zamierza wykorzystać. Zaintrygowany czekam więc, co wyniknie z kolejnego sięgnięcia przez niego do kabury.