sobota, 30 grudnia 2017

Black Mirror: Arkangel - recenzja


Od wczorajszej premiery czwartego sezonu „Black Mirror” natrafiłem na dużo opinii, że „Arkangel” jest słabym odcinkiem. Nie mogę się zgodzić, jest bardzo w duchu pierwszych dwóch sezonów serialu, wprawdzie nie szokuje i nie daje jakoś bardzo po głowie, ale porusza ciekawą kwestię i pobudza do refleksji.

Od dawna mnie fascynuje, jak bardzo zmieniło się współcześnie podejście rodziców do dzieci i zagospodarowywania ich wolnego czasu. Czytałem kilka lat temu ciekawy artykuł (bodajże w New Yorkerze) o pewnym psychologu, który 30 lat temu – za zgodą rodziców – spędził kilka tygodni z grupą dzieciaków z amerykańskiego przedmieścia. Młodzi szybko zaakceptowali jego osobę i zaczęli traktować jako „swojego”. Zabierali go ze sobą wszędzie, co pozwoliło mu odkryć, że dzieciaki prowadzą poza domem zupełnie nowe życie, o którym ich rodzice nie mają najmniejszego pojęcia. Całe dnie spędzali w pobliskim lesie, gdzie budowali swoją bazę, poświęcali temu masę czasu i energii, ale nie czuli potrzeby dzielenia się tym z rodzicami. Tych zresztą to nie interesowało, wtedy było normalne, że dzieci same zapewniają sobie rozrywkę i nie potrzebują do tego instrukcji od osób starszych.

30 lat później facet odnalazł całą ekipę, większość posiadała już własne dzieci, postanowił spróbować przeprowadzić więc z nimi podobny eksperyment, ale odkrył, że nie ma czego śledzić, bo nowe pokolenie nie miało czegoś takiego, jak drugie życie, o który nie mieli pojęcia ich rodzicie. Ich wolny czas był starannie zaplanowany: szkoła, basen, zajęcia pozalekcyjne, jakieś kółka zainteresowań, harcerstwo, etc. Zaciekawiony zaczął się dopytywać rodziców, czy pamiętają ekscytację, jaką rodził w nich przed laty domek budowany w lesie i spędzanie czasu na „niczym”. Większość nie pamiętała już tego, wzruszała ramionami na to wspomnienie albo tłumaczyła się, że w dzisiejszych czasach jest zbyt niebezpiecznie żeby dzieciaki puszczać samopas.


Jest to coś, nad czym często się zastanawiam, gdy słyszę o „zapracowanych” dzieciakach z napiętymi grafikami i odwiedzając stare osiedle w moim mieście, gdzie widzę puste boiska do koszykówki i korty tenisowe, które „za moich czasów” były zawsze pełne. Cały okres dzieciństwa i szkoły podstawowej spędziłem na dworze, jeżeli akurat nie graliśmy w coś na boiskach to eksplorowaliśmy pobliski teren. Co ciekawe, jakoś sami z siebie wiedzieliśmy, że nie należy się zapuszczać zbyt daleko od domu i nie biegaliśmy w głąb miasta, zazwyczaj krążąc w obrębie kilometra, może dwóch, od bazy startowej, czyli domu. Nie wiem, czy rodzice zdołali w nas to wpoić, czy też to tylko jakiś podstawowy instynkt, który zapewnia przetrwanie gatunku, ale nie przychodziło nam do głowy żeby oddalać się przesadnie daleko.

W tamtym okresie miałem obsesję bycia „szefem”, w sumie dorastałem na trzech różnych osiedlach, zawsze kończyło się na tym, że tworzyłem jakąś „bandę”, której dowodziłem. Również biegaliśmy po okolicznych parkach i lasach, budowaliśmy bazy na drzewach, pchaliśmy się do starych ruder, zapuszczaliśmy się do kanałów, gdy odkryliśmy otwarty właz pośrodku jakiejś łąki i ogólnie robiliśmy wiele rzeczy, których nie powinniśmy, bo nie należały do zbyt bezpiecznych. Czasem ktoś złamał sobie jakąś kończynę, czasem ktoś inny poturbował się, ale raczej zarówno on, jak i reszta bandy, wyciągała z tego jakąś naukę. I chyba na tym polegał cały bajer, żeby doświadczać życia i uczyć się czegoś o nim, ale też uczyć się kreowania czegoś z niczego, w tym przypadku rozrywki, a nie jedynie być sterowanym przez dorosłych.

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że łatwo o tym mówić, samemu nie będąc rodzicem. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy gdyby to ode mnie zależało, pozwoliłbym swojemu dziecku na podążanie moją ścieżką, licząc na to, że skończy się ona dla niego równie szczęśliwie, czyli zachowaniem wszystkich kończyn i gałek ocznych. Z jednej strony jest to budowanie przez dziecka silnych wspomnień i doświadczeń na całe życie, a z drugiej strony loteria ze strony rodzica, który musi się liczyć z tym, że pozwalając na większą swobodę latorośli może narazić ją na jakąś poważną krzywdę albo nawet coś gorszego. Rozumiem więc, że starannie zaplanowany grafik daje spokój ducha i zwiększa szansę tego, że potomek dożyje studniówki, ale w efekcie coś jednak przy tym traci i jest to dość przykre.

Odpłynąłem dość konkretnie w tej dygresji więc wracając do „Black Mirror”…


„Arkangel” pokazuje, jak to zwykle bywa w tym serialu, ekstremalny przykład nadopiekuńczości współczesnych rodziców, co doprowadza do wynalezienia specjalnej aplikacji, która śledzi każdy aspekt życia potomka. Rodzic może nie tylko szybko go zlokalizować, przy pomocy czipu wczepionego w głowę, ale też śledzić podstawowe funkcje życiowe, zakłócać przekaz wizualny i dźwiękowy, tym samym odcinając dziecko od stresujących treści zewnętrznych, czy też śledzić świat jego oczami. Dosłownie. Jest to wizja niepokojąca i straszna, ale nie mam wątpliwości, że znaleźliby się rodzice, którzy zdecydowali się skorzystać z opcji permanentnej inwigilacji swojego dziecka w imię jego bezpieczeństwa. „Arkangel” bierze ten pomysł i rozwija go dalej, zadając pytanie nie tylko o moralność takiego traktowania dziecka, ale też o to, kiedy należałoby wylogować się z aplikacji i pozwolić w końcu drugiej istocie na intymność. Czy śledzenie dziesięciolatki to już przesada, a może nastolatki, czy dopiero jak pójdziue na studia, a może nigdy? Bo przecież pokusa sprawdzenia, co się dzieje u dziecka, może być zbyt duża, a bezkarne podglądanie przez lata musi uzależnić.

„Arkangel” nie jest pozbawiony wad, szczególnie na poziomie scenariusza, który pozwala sobie na zbyt duże uproszczenia w dwóch, czy trzech miejscach, ale jak widać powyżej, pobudza do refleksji, a tego przede wszystkim oczekuję po „Black Mirror”. Nie skreślajmy więc go przedwcześnie, bo warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad światem, który jest w nim pokazany.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz