wtorek, 26 grudnia 2017

Song to Song - recenzja


Wielu podejmuje próby poszukiwania fabuły w „Song to song”, znajdując jedynie ogólniki i banały, kończą swoją podróż po poetyckiej rzeczywistości Malicka z uczuciem rozczarowania i zażenowania. Terrence tymczasem nie jest zainteresowany budowaniem klasycznej fabuły, stawia raczej na ulotną narrację, zabierającą widza w chwile nacechowane dużymi emocjami, przeskakując wszystko to, co było pomiędzy nimi. Obserwujemy więc bohaterów w radosnych momentach, gdy się wygłupiają, żartują ze sobą, przytulają, całują i uprawiają seks, ale też w chwilach smutku, melancholii, zdrady i zagubienia w dorosłym życiu. Reżyser i operator budują bardzo intymną relację z aktorami wcielającymi się w bohaterów filmów, często z dużą uwagą obserwują ich atrakcyjne ciała, powoli prześlizgując się po nich okiem kamery, ale bywa też, że narzucają dystans do sceny, beczkowato zniekształcając obraz przy pomocy specjalnego obiektywu (fisheye), albo filmując ją z ręki z małego oddalenia.

Nierzadko, jak to u Malicka, o bohaterach się tutaj zapomina, żeby skupić się na ich otoczeniu, barwnych krajobrazach, miejskiej architekturze oraz przyrodzie. I nawet, jeżeli w kadrze pojawia się postać, to traci na moment swoje znaczenie fabularne, stając się elementem większej całości, czyli świata, w którym żyje. Nie jest to jednak odczłowieczony obraz, gdy uwaga zostaje już skupiona na bohaterach, kamera wchodzi z nimi w bardzo intymną relację, czemu zupełnie poddają się aktorzy, nie tylko pozwalając sobie na bardzo bliski kontakt ze sobą, ale też malując całą gamę emocji na swoich twarzach. Szczególnie poruszyły mnie tu role kobiece, zwłaszcza ta Rooney Mary, która potrafi czasem wszystko przekazać nerwowym drganiem jednego mięśnia na twarzy.

Jest to film niesamowicie pobudzający estetycznie. Piękne są stylowo dobrane ubrania i niesamowite zdjęcia Lubezkiego. Natalie Portman od lat nie wyglądała tak oszałamiająco i seksownie na ekranie. „Song to Song” to nie jest pozycja dla ludzi, którzy poszukują klasycznego filmu, jakiejś opowieści skupionej na budowaniu fabuły i relacji pomiędzy bohaterami. Malick jest wprawdzie zainteresowany tym drugim, ale opowiada jedynie o skrawkach z ich życia, pomiędzy którymi już trzeba sobie samemu dokonać połączeń, bazując na szczątkowych informacjach z dialogów i wewnętrznych monologów. Jest to kino nastroju, które może zahipnotyzować swoim powolnym tempem, stroną wizualną i dobraną muzyką (ciągle wracamy na teren teksańskiego festiwalu muzycznego), ale może też odrzucić swoją artystyczną pretensją i brakiem solidnej fabuły. Mnie zahipnotyzowało, nie mogę się jednak pozbyć uczucia, że to w gruncie rzeczy był film o niczym i niewiele z niego pozostanie tak w głowie, jak i w sercu. Było to natomiast bardzo ładne "nic".

1 komentarz:

  1. Czekam niecierpliwie na recenzję The Greatest Showman! :D

    OdpowiedzUsuń