niedziela, 31 grudnia 2017

The Greatest Showman (Król rozrywki) - recenzja


P.T. Barnum pokiwałby głową z uznaniem, gdyby usłyszał o okolicznościach, w jakich Michael Gracey poznał Hugh Jackmana. W roku 2010 australijski reżyser starał się dostać pracę przy reklamie mrożonej herbaty Liptona. Twarzą sprzedającą produkt miał być słynny australijski aktor, a główną konkurencją o stołek reżysera był jakiś Francuz. Zleceniodawcy zdecydowali się na Graceya, bo założyli z góry, że jest znajomym swojego rodaka. Oczywiście nie próbował tego prostować, ale obawiał się trochę pierwszego dnia na planie reklamy, gdy w końcu będzie mieć okazję poznać na żywo gwiazdę kina. Niepotrzebnie, gdy tylko Jackman go zobaczył, roześmiał się i podleciał do niego, uściskał go i wyszeptał do niego: „myślą, że się znamy, stary, odegrajmy więc teatrzyk”. Nie wiem, czy był to początek pięknej przyjaźni, ale koleżeństwa na pewno. Kilka lat później zaowocowało to powierzeniem mu reżyserii filmu „Król rozrywki”, będącego jego pełnometrażowym debiutem.

Jedno trzeba powiedzieć już na wstępie, film opowiada o P.T. Barnumie, ale nie dowiemy się z niego prawdy o tej kontrowersyjnej historycznej postaci, która cwaniactwem, cynizmem i manipulacją zdobyła sławę i majątek, przy okazji stawiając podwaliny pod dwudziestowieczny show-biznes. „Król rozrywki” pomija lub przeinacza niewygodne fakty, a przy okazji porzuca sporo interesującego materiału, który mógłby posłużyć za ciekawą biografię, ale już tylko od nastawienia widza zależy, czy powinno to wpłynąć na odbiór filmu. Niewątpliwie jest to film, który może się podobać, jeżeli tylko podejdziemy do niego jak do tego, czym naprawdę jest – oszałamiającym, nieco kiczowatym, ale w kontrolowany sposób, rozrywkowym musicalem o broadwayowskim sznycie. Już pierwsza scena, przedstawiająca show Barnuma w szczytowej formie, mówi o filmie wszystko, co musimy wiedzieć. Eksplozja barw, bodźców wizualnych i dźwiękowych, tłum rozśpiewanych, barwnych postaci, a w epicentrum tego stylistycznego tornada, on – Hugh Jackman, roześmiany, pełen pozytywnej energii, zapału i charyzmy. Nie ma najmniejszej wątpliwości, on kocha występować, śpiewać, tańczyć i zabawiać widownię, świadczy o tym każdy musicalowy numer w tym filmie, zawsze odegrany z sercem i młodzieńczym zapałem. Jeżeli coś jest duszą tego filmu to właśnie Jackman.


Co nie znaczy, że samotnie dźwiga na swoich barkach cały ciężar produkcji. Jest w tym filmie kilka innych osób, a także scen, które pozwalają zapomnieć na chwilę o australijskim aktorze. Mamy więc charyzmatyczną Damę z brodą. Keala Settle jest chyba największym objawieniem tego filmu. Doświadczona teatralna aktorka, która początkowa miała jedynie pomóc w próbach na scenie, gdy poszukiwano odpowiedniej aktorki w Hollywood, ale szybko skradła serca ekipy i nie było już mowy o zatrudnieniu kogoś innego. Nie jest to trudne do zrozumienia, bo charyzma Settle rozsadza ekran i aktorka kradnie większość scen z jej udziałem. Jest też Rebecca Ferguson, którą obdarowano wspaniałą sceną muzyczną, stanowiącą emocjonalną bombę w połowie filmu. Co ciekawe, jest to efekt, którego Ferguson nie zawdzięcza jedynie własnemu talentowi. Niesamowitego głosu na scenie użyczyła jej Loren Allred (fantastyczny wokal, który przy kinowym nagłośnieniu wbija w fotel), ale Ferguson idealnie odegrała wokalny wysiłek, mimiką, pulsującymi żyłami na szyi i pełnymi emocji oczami sprzedając iluzję na tyle dobrze, że niejeden widz da się na to nabrać. I w końcu – Zendaya. O tej kolejnej nastoletniej gwiazdeczce Disneya usłyszałem przy okazji jej małego (ale wyrazistego) występu w „Spider-Man: Homecoming”. W „Królu rozrywki” jej postać jest zarysowana dość cienką kreską, łapiemy co chciano przekazać, ale nie obdarowano aktorki zbyt dużą ilością mięsistego materiału, więc przede wszystkim musi ładnie wyglądać. I jest w tym bardzo dobra, kamerą ją lubi, jest bardzo naturalna, na wszystkie jej wygibasy na trapezie i w sekwencjach muzycznych patrzy się z przyjemnością, a przy tym widać, że jak już otwiera buzię to nie pryska czar i potrafi też coś zagrać. O tej dziewczynie jeszcze usłyszymy, bo dopiero się rozkręca, ale niewątpliwie ma w sobie potencjał.

No właśnie, scenariusz, jeżeli coś rozczarowuje w tym filmie to właśnie ten element. Nie tylko przez bezpieczne i nieco ckliwe zarysowanie postaci Barnuma, ale ogólnie za pozbawioną pazura historię. Wszystko tutaj sprawia łączników pomiędzy kolejnymi sekwencjami muzycznymi i to dopiero w nich film nabiera jakiegoś charakteru. Wygląda jednak na to, że był to celowy zabieg, bo miało to być właśnie takie krótkie, intensywne widowisko muzyczne, przy którym będzie można zapomnieć przez te niecałe dwie godziny o świecie na zewnątrz. Jeżeli komuś to odpowiada, lubi musicale, potrafi docenić jakość wykonania choreografii w scenach muzycznych i nie przeszkadzają mu zgrabne popowe piosenki, to jest to film dla niego. Wprawdzie o większości piosenek zapomina się jeszcze w trakcie seansu, ale za to jak już któraś wpadnie w ucho to będzie w nim siedzieć przez tydzień.

1 komentarz:

  1. Ogólnie rzecz biorąc, to zgadzam się w pełni z tą recenzją, aczkolwiek przyczepię się do muzyki. Pasek i Paul wykonali świetną robotę. Napisali utwory, które potrafią zarazem wzruszyć, rozbawić i przy tym bardzo wpadają w ucho. Być może to tylko moja wrażliwość, ale ja przeryczałam każdą piosenkę (podobnie z resztą jak w La La Land i Dear Evan Hansen (przy okazji to bardzo polecam!Ben Platt jak i reszta aktorów wykonali nieziemską pracę)). Jakoś tak komponują tę muzykę, że o czym by nie była, ja jestem całkowicie poruszona, a moje serce szczególnie skradły partie, w których śpiewa cała obsada.

    OdpowiedzUsuń