niedziela, 13 maja 2018

Climax - recenzja


Absolutnie nic się nie zmieniło, Gaspar Noé ma niezmiennie narąbane we łbie. „Climax” otwiera ostatnia scena filmu. Po minucie pojawia się informacja, że wydarzenia, które właśnie zobaczyliśmy, były oparte na faktach. I wchodzą napisy końcowe. Jakąś godzinę później zobaczymy napisy początkowe, które poprzedzą eksplozję chaosu i psychozy na ekranie.

„Climax” opowiada o imprezie wieńczącej trzydniowe warsztaty taneczne, które odbyły się na jakimś bezludziu. Za kręgosłup i układ kostny filmu robią dwa długie ujęcia, które uzupełniają sceny bazujące na szybkich montażowych przeskokach prezentujących zachowania i rozmowy wszystkich uczestników imprezy.

Pierwsze długie ujęcie rozpoczyna się od kilkuminutowego układu tanecznego, który bohaterowie przygotowywali przez ostatnie dni. Jest to zarazem jedyna sekwencja, która została starannie przygotowana przed odpaleniem kamer. W pozostałych scenach na parkiecie aktorzy już improwizowali. Występ się kończy, postacie zaczynają się rozchodzić po pomieszczeniu, a kamera rozpoczyna leniwy swing pomiędzy nimi, pływając po parkiecie i dokując tymczasowo przy kolejnych grupkach rozmówców. W tym samym czasie szklanki z sangrią zaczynają krążyć pomiędzy nimi zapowiadając rychły wybuch psychozy.


Drugie długie ujęcie to już powolne obserwowanie rozrastającego się chaosu, który inicjują zawroty głowy, a wieńczy grupowa psychoza na pełnych obrotach. Ktoś doprawił sangrię, większość postaci jest na porządnym haju i nie będzie to dobry „trip”. Jedni odpływają z naszej rzeczywistości, drudzy stają się agresywni, a większość pogrąża się w psychozie i paranoi. Z głośników pulsuje elektroniczna muzyka z lat 90. (Aphex Twin, Daft Punk), kamera płynie pijackim rejsem, ustawiając się pod dziwnymi kątami, a czasem nawet do góry nogami (jeden kadr jest fantastyczny), gaśnie też oświetlenie, wchodzą czerwone światła. Witajcie w podróży przez piekło, naszym kapitanem będzie Gaspar Noé.

W „Climax” fabuła praktycznie nie istnieje, wszystko czego się dowiadujemy stanowi potrzebny pretekst do podjęcia narkotycznej podróży pełnej krzyku, krwi, sangrii, spalenizny i różnych płynów ustrojowych. Noé uwielbia takie psychotyczne jazdy, tym razem jednak rezygnuje ze stroboskopowych świateł i kolorystyki symulującej kwasowy odlot, zamiast tego stawiając widza w roli świadka wydarzeń, oniemiałego obserwatora, który nie zawsze jest pewien, co się dzieje na ekranie, ale patrzy na to z fascynacją.

Nie wiem, czy mi się to podobało, raczej nie, bo ciężko znajdować przyjemność w wysłuchiwaniu wrzasków opętanych ludzi, ale niewątpliwie było to nieusypiające kinowe doświadczenie, które nie wyleciało z głosy zaraz po seansie. Czyli typowy Gaspar Noé. Za to go lubię, że ma nierówno pod sufitem i chętnie dzieli się z widzem tym, co mu się piętrzy pod kopułą.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz