piątek, 18 maja 2018

Dogman - recenzja


Z Matteo Garrone miałem dotąd skomplikowaną relację. Zarówno „Gomorra”, jak i „Pentameron”, nie trafiły do mnie. Pierwszy mnie uśpił, drugi rozczarował, bo zamiast soczystej, krwawej, mrocznej baśni, otrzymałem film piękny, ale w gruncie rzeczy daremny. „Dogman” sprawiał wrażenie powrotu do stylistyki znanej z „Gomorry”, czyli nieprzyjemnego portretu chropowatej, brutalnej rzeczywistości włoskiego półświatka przestępczego. Jest to oczywiście interesująca tematyka, a Garrone nigdy nie można było odmówić talentu, liczyłem więc na to, że trzeci kontakt z jego twórczością będzie już w pełni satysfakcjonujący. Nie rozczarowałem się, bo otrzymałem jeden z najlepszych tytułów w tegorocznym canneńskim konkursie głównym.

Akcja „Dogmana” osadzona jest w małej włoskiej nadmorskiej miejscowości. Okolicznych mieszkańców terroryzuje miejscowy Seba, znaczy się Simone, który wygląda jak Popek (ale bez syfu na twarzy), a zachowuje się jak ten typ z twojego osiedla. Wiesz który, ten co zawsze był pomiędzy dwoma wyrokami, chodził z wiecznie poharataną mordą, ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy, gdy zobaczyli go na chodniku, a wieczorami nie chciałeś na niego wpaść w jakimś ciemnym zaułku. Simone to były bokser, który empatycznie jest nieco poniżej poziomu kubełka ze żwirem i nie do końca łapie, czego ludzie od niego chcą. Nie obchodzi go to zresztą za bardzo, zawsze robi to co mu się podoba, a jak ktoś za mocno do niego podskakuje to zostaje spacyfikowany strzałem z dyńki doprawioną szybką piąchą.

Marcello to kumpel Simone, ale w sumie to za wiele powiedziane, bo robi za coś pośredniego pomiędzy upierdliwą wszą, a pożytecznym idiotą, który jest zbyt przestraszony (i chuderlawy) żeby postawić się miejscowemu bandycie. Marcello zarabia na życie opiekowaniem się psami, przechowuje je, myje oraz dba o ich zdrowie. Jest znany i lubiany w okolicy. Niestety Simone traktuje go jako swojego przydupasa, który zrobi za szofera podczas włamania, pośrednika w transakcji z dilerem, który nie chce już sprzedawać wiecznie zadłużonemu bandziorowi i frajera na którego można zwalić winę za zbrodnię.

„Dogman” oferuje najlepsze elementy „Gomorry” porzucając jednocześnie usypiające tempo narracji. Jest to mroczna, ponura, chwilami brutalna opowieść o miejscu, w którym nie chciałbym spędzić nawet godziny. Miejscowa zabudowa, składająca się z rozsypujących się starych budynków, przypomina postapokaliptyczną scenografię. Rozległy, praktycznie wymarły plac, będący areną wielu wydarzeń w filmie, jest niczym z westernu. Wszechobecny brud, szarzyzna i bogate pokłady błota pojawiające się po każdym deszczu, przypominają natomiast o tym, że istnieją na zachodzie miejsca, które szerokim łukiem obchodziłby nawet największy drab ze Śląska.

Garrone nie pędzi do przodu, spokojnie wgryza się w realia tego świata, pokazując nam codzienność Marcello i mnożąc przykłady kolejnych zbójeckich zachowań Simone. Nie jest to jednak kino ślamazarne, dzieje się tutaj sporo, tempo jest wartkie, klimat budowany wzorcowo, a postacie starannie rozbudowywane. W końcu mam sztamę z Matteo Garrone.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz