sobota, 12 maja 2018

Zimna wojna - recenzja


Piękne uczucie – przechadzanie się po canneńskim Pałacu Festiwalowym i wyłuskiwanie z rozmów zagranicznych dziennikarzy wypowiadanego co chwilę z wyraźnym entuzjazmem nazwiska Pawlikowskiego oraz tytułu „Zimna wojna” (tak, po polsku) czasem słysząc jeszcze słowa „polski” i „Polak” w różnych językach. Paweł Pawlikowski znowu to zrobił: zawojował świat. Cudownie, że gdy w końcu doczekaliśmy się polskiego filmu w konkursie głównym, po tak wielu latach przerwy, jest to zarazem film, który ma realne szanse na zgarnięcie Złotej Palmy. I jestem pewien, że na Cannes nie zakończy się kariera „Zimnej wojny” na świecie. Kolejna nominacja do Oskara jest bardzo prawdopodobna.

„Zimna wojna” to rozciągnięta na kilkanaście lat opowieść o muzyce i miłości w latach 50. ubiegłego stulecia (mająca początek jeszcze pod koniec lat 40.). Wszystko zaczyna się wraz z powołaniem do życia zespołu ludowego Mazurek (wzorowanego na Mazowszu, które zresztą pomagało Joannie Kulig podczas kilkumiesięcznych przygotowań do roli). Historia opowiada o uczuciu pomiędzy Zulą, młodą solistką (Joanna Kulig), która próbuje się dostać do zespołu, a Wiktorem (kompozytorem i dyrygentem) granym przez Tomasza Kota. Nie widzimy jednak momentu inicjującego ich romans, reżyser stawia nas przed faktem dokonanym przy pomocy cięcia montażowego, przeskakując już do obściskujących się pokątnie bohaterów.

Jest to zabieg, który powraca przez cały film. Pawlikowski skacze jak szalony przez lata 50. zabierając odbiorcę do Berlina, Paryża, Jugosławii żeby pokazać bohaterów na różnych etapach ich relacji. Rozwiązanie nieco kontrowersyjne, bo nie dość, że robi to przy pomocy mało eleganckich czarnych planszy, zaburzających rytmikę filmu, to oprócz tego pomija znaczące wydarzenia z życia postaci, prezentując widzowi jedynie ich późniejszy skutek. W pewnym momencie jest to szczególnie dotkliwe, bo chcielibyśmy wiedzieć więcej.

Jeżeli jednak zaakceptujemy taką rwaną narrację, wymuszającą uzupełnianie sobie brakujących fragmentów fabuły na podstawie dialogów i zachowań postaci, otrzymamy wciągającą historię pary, która nie mogła bez siebie żyć, ale nie mogła też znieść wspólnego życia. Film niesie do przodu przede wszystkim kreacja Joanny Kulig, ciepła i zmysłowa, gdy staje przed mikrofonem i śpiewa, ale też wariacka, żywiołowa oraz impulsywna w codziennym życiu. Spycha w cień resztę obsady, zwłaszcza nieco wycofanego Tomasza Kota, znajdując równą sobie partnerkę w osobie Agaty Kuleszy, której postać niestety szybko zostaje porzucona przez scenarzystę.

Podobnie jak w przypadku „Idy” jest to film pięknie nakręcony. Czarnobiałe zdjęcia Łukasza Żala to ponownie źródło estetycznych doznań najwyższej jakości. Operator starannie układał kadry i bohaterów w filmowej przestrzeni żeby zapewnić widzowi niesamowicie przyjemną wizualną podróż. Film jest bardzo krótki (nieco ponad 80 minut), a do tego sporo czasu zajmują pięknie zrealizowane sceny występów muzycznych. Reżyser wyciska jednak z tego więcej, korzystając z nich żeby pokazać aktualne relacje pomiędzy bohaterami, ewolucję postaci albo walnąć dającym po głowie obrazkiem (na przykład zespołu ludowego fikającego na tle wielkiego wizerunku Stalina i śpiewającego o socjalistycznych wartościach).

„Zimna wojna” to chyba film, który spotka się z cieplejszym odbiorem zagranicą, bo w tej chwili jedyne negatywne opinie jakie zauważam pochodzą od polskich dziennikarzy, spodziewam się więc fali rozczarowanych głosów po polskiej premierze kinowej. No cóż, muszę się zgodzić z niepolskojęzycznymi krytykami – to jest bardzo dobry film i jestem dumny, że polska kinematografia zaczyna być kojarzona na zachodzie z takimi dobrymi produkcjami.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz