czwartek, 10 września 2020

I’m Thinking of Ending Things - recenzja


Napiszę to już na wstępie. „I’m Thinking of Ending Things” Charlie’ego Kaufmana to jeden z najlepszych filmów tego roku. Jest to też jednak przykład dzieła, które należy polecać ostrożnie, bo odbić się od niego bardzo łatwo. Jeżeli lubicie oglądać tylko historie przejrzyste, klarowne, wykładające na stół wszystkie karty, kreślące realistyczny świat i niewymagające od widza skomplikowanej analizy otrzymanych (nierzadko surrealistycznych) tropów – najprawdopodobniej odbijecie się od tego filmu. Jeżeli trwająca kilka minut scena rozmowy powoduje nerwowe wiercenie się w fotelu – najprawdopodobniej odbijecie się od tego filmu. Jeżeli jednak podejdziecie do niego przygotowani, przede wszystkim to wyspani i wypoczęci (no nie jest to film na czwartkowy wieczór po robocie), z otwartym umysłem i gotowością do intensywnej rozkminy podczas seansu, no to najprawdopodobniej trafiliście na jeden z najlepszych filmów jakie zobaczycie w tym roku.

Kaufman od samego początku testuje cierpliwość odbiorcy zaczynając film kilkuminutowym monologiem wewnętrznym prowadzonym przez główną (?) bohaterkę (Jessie Buckley), który płynnie przechodzi w scenę jazdy samochodem z jej chłopakiem (Jesse Plemons). Wewnętrzne analizy dziewczyny rozmyślającej nad stanem ich związku i potrzebą zakończenia go, stale przerywane są przez Jake’a prowokującego kolejne rozmowy. I tak przez ponad 20 minut. O wielkim talencie scenopisarskim Kaufmana świadczy to, że idealnie wyczuwa moment, gdy to może stać się nieznośne. Podróż kończy się raptownie, jakby scenarzysta nagle zorientował się, że już dawno przekroczył ostatni znak ostrzegawczy i jeżeli teraz nie wyhamuje to widzowie zaczną się masowo ewakuować zanim odkryją kolejny punkt podróży. Oczywiście jest to odbiór czysto subiektywny i ktoś inny już po pięciu minutach filmu stwierdzi, że reżysera chyba zdrowo porąbało. No cóż, jak napisałem wcześniej, nie jest to film dla ludzi którzy boją się scen przeładowanych treścią. Na szczęście Kaufman napisał swoim postaciom tak zgrabne dialogi, a do tego odegrane zostały one z taką energią i talentem przez Buckley i Plemonsa, że oglądanie tego było dla mnie czystą przyjemnością.


Para w końcu dociera do rodzinnego domu Jake’a, gdzie kapitalny duet aktorski zamienia się w wybitny kwartet, gdy film zostaje na jakiś czas skradziony przez kapitalną Toni Collette i dotrzymującego jej kroku Davida Thewlisa. Jest to fragment filmu, który najzgrabniej radzi sobie w przyciąganiu uwagi odbiorcy, wystawiając go na wiele różnych bodźców jednocześnie – groza, humor, tajemnicze zachowania, groteska, surrealizm, nieoczekiwane zabawy z percepcją czasu, sceny z rodzicami oferują to wszystko, a nawet jeszcze więcej. Jest to też moment, gdy nieco odrealniona, ale jednak względnie normalna, opowieść skręca jednoznacznie w kierunku surrealnej jazdy w głąb czyjejś psychiki. Jeżeli ktoś nie uważał do tej pory i nie wyłapywał tropów podsuwanych przez reżysera, no to zapewne będzie to ostatni moment, gdy „I’m Thinking of Ending Things” był filmem zrozumiałym.

Charlie Kaufman sygnalizuje praktycznie od pierwszych minut, że jego opowieść jest tak naprawdę [OD TERAZ SROGIE SPOILERY !] wizją stworzoną przez obumierający mózg Jake’a, który postanowił „z tym skończyć”, czyli popełnić samobójstwo. Dziewczyna, której imię nieprzypadkowo zmienia się wielokrotnie, podobnie jak jej zainteresowania i umiejętności zawodowe, jest zapewne uformowana z różnych cech byłych dziewczyn Jake’a oraz jego urojonych, czy też wymarzonych, partnerek, jak chociażby tego ślicznego rudzielca stojącego na ulicy (czyli Buckley w pierwszej scenie), którego podglądał z okna. Dziewczyna maluje pejzaże, których autorem był tak naprawdę Ralph Albert Blakelock, czego dowiadujemy się po wizycie w piwnicy jego rodzinnego domu. Gdy „bohaterka” ogląda dawny pokój Jake’a to widać na półkach tomiki poezji oraz zbiór tekstów Pauline Kael, wybitnej amerykańskiej krytyczki filmowej. Później dziewczyna podzieli się „swoim” wierszem („Bonedog”, którego autorką jest tak naprawdę Eva H.D.) i wypowie długą filmoznawczą tyradę o „Kobietach pod presją” Johna Cassavetesa (zgaduję, że prawdziwą ich autorką była Pauline Kael).


Jake to młoda wersja woźnego ze szkoły, starego pana, któremu życie już przeleciało przez palce i to zdecydowanie nie w wymarzonym przez niego kierunku. Niedoceniony przez innych, wyśmiewany przez młode uczennice na szkolnym korytarzu (które sprzedają też lody w scenie nocnej śnieżycy), pozbawiony doświadczenia tej „prawdziwej” filmowej romantycznej miłości, pewnej nocy rozbiera się do naga i wchodzi do samochodu podczas potężnej śnieżycy. „Po jakim czasie dostaje się hipotermii? Może to dobry sposób, żeby umrzeć, jeśli muszę”, mówi do siebie dziewczyna pod koniec filmu. Jake najwyraźniej doszedł do podobnego wniosku i w ostatnich chwilach życia odtwarza najważniejsze jego punkty, śledzi kolejne stadia starzenia się swoich rodziców, wspomina partnerki, wyobraża sobie jak mogło wyglądać jego życie, albo dodaje mu dramatyzmu (scena taneczna), a w końcu przyznaje sobie nagrodę Nobla za „życiowe osiągnięcia”. Ostatecznie zamarza w aucie stojącym pod szkołą, którą sprzątał zapewne od lat. Jego ostateczny los zostaje ujawniony najcierpliwszym z widzów, którzy dosiedzieli do końca napisów. Rozmazany obraz nabiera wtedy ostrości i widzimy jego samochód w całości już zasypany śniegiem. Smutny koniec zwykłego gościa, który nikogo nie obchodził. Czy aby jednak na pewno? Czy telefony, które ignorowała „bohaterka”, nie pochodziły tak naprawdę od kogoś, kto był zaniepokojony nieobecnością Jake’a? Być może od żony i córki?

„I’m Thinking of Ending Things” jest pełne tropów interpretacyjnych, które Kaufman rozrzucił szczodrze, ale obudował to taką warstwą dialogów i przeciągniętych scen, że łatwo się rozkojarzyć i nie zauważyć istotnych informacji. Ponieważ nie jest to film łaskawy dla widza, który „nie nadąża” z wyłapywaniem i składaniem podsuwanych mu informacji, nie dziwi, że większość krytycznych głosów dotyczy niezrozumiałej i rozwleczonej (w przeciwieństwie do dwudziestominutowej jazdy samochodem?) drugiej połowy. Myślę jednak, że Charlie Kaufman spodziewał się takiego odbioru i rozmyślnie stworzył (podobno finalne) dzieło bezkompromisowe, życzliwe osobom gotowym na podjęcie się składania tych starannie rozrzuconych puzzli, ale zupełnie niedbające o komfort osób siedzących przed ekranem z telefonem komórkowym w ręce.

środa, 2 września 2020

Babyteeth - recenzja


Nie znoszę filmów o umierających nastolatkach. Znaczy się nie wszystkich, ale kilka tytułów z ostatnich lat zdołało obrzydzić ten motyw. Mam na myśli szczególnie jeden, ten chyba najsłynniejszy, czyli „Gwiazd naszych wina”. Styl w jakim romantyzuje się tam cierpienie i chorobę młodych ludzi jest żałosnym i tanim sposobem na wywoływanie wzruszeń. Nie wspominając już o tym, że był to dość nudny film. „Babyteeth” nie jest typowym filmem o umierających nastolatkach. Nie jest nudny. Nie jest żałosny. Przede wszystkim jednak, nie jest tanim wyciskaczem łez.

Młoda debiutantka, Shannon Murphy, od choroby głównej bohaterki ucieka na tyle daleko, jak to tylko możliwe, unikając szpitalnych pomieszczeń i białych kitlów, skupia się na opowieści o nastolatce wchodzącej w dorosłość, której może nigdy w pełni nie zaznać. Na historii rodziców, którzy muszą się nauczyć, że ich zadaniem nie jest ulżenie swojemu cierpieniu, a umożliwienie zapomnienia o bólu chorej córce. Na portrecie młodego bezdomnego ćpuna, który jest ostatnim gościem jakiego rozsądni rodzice powinni dopuścić w pobliże ciężko chorej córki, a zarazem jest dokładnie tym, czego ona potrzebuje w tym momencie – mieszanką chaosu, wdzięku, niestabilności emocjonalnej, chamskiego egoizmu, ale też powoli rozkwitającej czułości i troski. On jest tym, co sprawia, że ona może się poczuć żywa. Murphy wszystko to wpisuje w stylistykę kina niezależnego, czerpiąc garściami z amerykańskiego indie, ale próbuje wypracować z tego swój własny styl, który jeszcze chyba nie jest do końca dostrojony, co nie znaczy, że nie przyglądamy się temu procesowi z zainteresowaniem.

Napisałem wcześniej o braku nudy. Trochę skłamałem. „Babyteeth” może chwilami męczyć, bo reżyserka lubi zawieszać się na „zwyczajnych” momentach z życia bohaterów, na śniadaniu, nocnej imprezie, obcinaniu włosów, leżeniu przy basenie, wspólnej biesiadzie, ale nigdy nie miałem wrażenia, że te skrawki życia niczego mi nie zaoferowały w zamian za cierpliwe przyjrzenie się im. Jakoś w połowie filmu zerknąłem na zegarek i zdziwiłem się, że jestem dopiero po godzinie seansu, a moja głowa jest wypełniona już tak wieloma informacjami na temat bohaterów. „Babyteeth” bywa niespieszne, ale te dodatkowe minuty w każdej ze scen nie są marnowane, bo składają się na starannie budowaną siatkę relacji pomiędzy postaciami i obudowywania ich kolejnymi warstwami starannie dawkowanej treści, co nadaje im głębi psychologicznej.

W połączeniu z doskonałą obsadą, nie ma tutaj słabego ogniwa, sprawia to, że pod koniec seansu cała czwórka jest nam bardzo bliska, doskonale rozumiemy ich motywacje, a niektóre decyzje, pod którymi sami byśmy się nie podpisali, możemy traktować jako dziwne, ale pasujące do tego, co wiemy o postaciach.

Wszystko to składa się na film, który zostaje z widzem po seansie, siedząc mu w głowie, ale też sercu, bo Murphy z chirurgiczną precyzją potrafi aplikować sceny o dużym ciężarze emocjonalnym.