piątek, 17 maja 2013

Olympus Has Fallen (Olimp w ogniu) - recenzja



Dzizas, ależ to głupie było. Zaczyna się od kretyńskiego zawiązania akcji, rodem spod pióra nastoletniego amerykańskiego absolwenta wakacyjnych kursów pisania scenariuszy filmowych. Złe skośnookie siły wrogie atakują Biały Dom i biorą za zakładnika Prezydenta oraz kilku innych notabli. Dziur logicznych, kretynizmów, elementów już nie tyle przesadzonych, co zwyczajnie głupich, tutaj pod dostatkiem. Później nie jest lepiej, fabuła prowadzi nas poprzez różne drobne idiotyzmy, liczne motywy facepalmogenne, prosto ku pociesznemu w swej głupkowatości finałowi. A po drodze mamy jeszcze bonusowo nieco amerykańskiego patosu, powiewania flagą, kilka tragicznie złych efektów komputerowych i odrobinę ckliwości. W tym roku zobaczymy jeszcze jeden film o podobnej fabule i chociaż będzie to spod ręki Rolanda Emmericha, z Channingiem Tatumem w roli Johna McClane, to i tak nie wierzę, że zdołają zrobić coś głupszego od filmu Antoine’a Fuqua (wtf, przecież to autor „Brooklyn’s Finest” i „Training Day”...).


To teraz jeszcze na szybko kilka pozytywów. Fuqua na szczęście nie zapomniał jak się kręci sceny akcji. Scenariusz może i jest napisany przez mało rozgarniętego nastolatka, ale kręcono go z myślą o dorosłych odbiorcach. W powietrzu latają kurwy, ściany Białego Domy przyozdabiane są krwawymi plamami z ran wylotowych (bohaterowie się nie cackają, działając w myśl zasady - dobry headshoot nie jest zły), a sceny akcji zrealizowano z energią i pazurem. Gerard Butler sprawdza się w kinie akcji i to więcej tego rodzaju filmów powinien robić, a nie jakieś tam romantyczne pierdoły.

No, to by było na tyle, jeżeli chodzi o pozytywy. Miłośnikom kinematografii Stevena Seagala od drugiej połowy lat 90. wzwyż może się spodobać, innych lojalnie ostrzegam. Nie podążajcie tą ścieżką (…prowadzącą do sali kinowej). Ale w domu, przy piwie, można kiedyś obejrzeć.


1 komentarz: