Fitzgerald na psychotropach? Chciałbym. Na to liczyłem. Moje oczekiwania nie do końca jednak zostały spełnione. Po pierwszych 30 minutach byłem zauroczony, od razu zacząłem planowanie kolejnego seansu. To na takiego Luhrmanna czekałem - przeestetyzowanego, szalonego, śmiało mieszającego stare z nowym, epatującego zabawą, kiczem, kolorami. W pierwszym akcie filmu rzadko korzysta ze stylistycznych hamulców, jest szampańska zabawa, alkohol lejący się strumieniami, konfetti sypiące się z ekranu, oślepiające fajerwerki, barwni ludzie uczestniczący w imprezie trwającej, zdawałoby się, 24 godziny na dobę. Najlepsze nawet party musi się jednak kiedyś skończyć, a gdy opadnie kurz, alkoholowe opary i ilość procentów we krwi, trzeba powrócić do szarej rzeczywistości.
U Luhrmanna wprawdzie dosłownej szarości dnia codziennego nie uświadczymy. Rozpasana warstwa wizualna będzie towarzyszyła nam już do samego końca, ale bohaterowie i fabuła, nie będą już zrównywali z nią kroku. To nie jest „Moulin Rouge!”, tutaj nie ma miejsca dla historii miłosnej większej jak życie, świat nie może tętnić muzyką przez całą historię. To jest Fitzgerald, „Wielki Gatsby”, trzeba poświęcić większą uwagę opartej na niuansach i niejednoznacznych postawach opowieści, zwolnić tempo, nabrać powietrza i coś przekazać widzowi. I cierpi na tym zarówno Fitzgerald jak i Luhrmann.
Pierwszy, Fitzgerald, jest zaadaptowany wiernie, nie ma większych odstępstw od literackiego oryginału, duch powieści jest obecny, ale potraktowany nieco płytko, bez refleksji, podległy stronie wizualnej. Drugi natomiast, Luhrmann, jest nieco stłamszony przez klasykę, uwiązany przez oryginał, po ekscytującym wprowadzeniu traci rezon, odpuszcza wizualne szaleństwo na rzecz snutej historii. I wychodzi z tego taki trochę produkt pośredni. Jako wizualny fajerwerk szybko traci energię, a estetyczna orgia z czasem schodzi na drugi plan. Jako adaptacja pada ofiarą formy, która najpierw tłamsi fabułę, żeby następnie ustąpić jej miejsca, cały czas więżąc ją jednak stylistycznie w nawiasie umowności.
Łatwo jednak można ulec czarowi roztaczanemu przez reżysera. Film jest niesamowicie plastyczny, nie wątpię, że w trójwymiarze niektóre sceny nabrałyby nowej wartości, ale cieszyłem się, że trafiłem na seans w 2D. Nie chciałbym tego zobaczyć z przekłamanymi barwami, zbyt jasnego, lub co gorsza, ciemnego, co wciąż bywa bolączką polskich multipleksów. Kolorystyka stanowi niewątpliwy atut "Wielkiego Gatsby'ego". Radują też niezliczone drobne elementy, osobiste fiksacje, popierdółki, które ciężko wyjaśnić, bo po prostu trafiły w odpowiednie estetyczne tony, niekoniecznie "słyszalne" przez każdego. Kucie kostek z lodem, pierwsze pojawienie się Daisy, kolejny, w twórczości Luhrmanna, charakterystyczny billboard, to jak na ekranie prezentuje się nasza rodaczka (Elizabeth Debicki), zielone światełko na przystani i wiele innych, które uleciały już pamięci i pewnie powrócą przy kolejnych seansach.
Łatwo jednak można ulec czarowi roztaczanemu przez reżysera. Film jest niesamowicie plastyczny, nie wątpię, że w trójwymiarze niektóre sceny nabrałyby nowej wartości, ale cieszyłem się, że trafiłem na seans w 2D. Nie chciałbym tego zobaczyć z przekłamanymi barwami, zbyt jasnego, lub co gorsza, ciemnego, co wciąż bywa bolączką polskich multipleksów. Kolorystyka stanowi niewątpliwy atut "Wielkiego Gatsby'ego". Radują też niezliczone drobne elementy, osobiste fiksacje, popierdółki, które ciężko wyjaśnić, bo po prostu trafiły w odpowiednie estetyczne tony, niekoniecznie "słyszalne" przez każdego. Kucie kostek z lodem, pierwsze pojawienie się Daisy, kolejny, w twórczości Luhrmanna, charakterystyczny billboard, to jak na ekranie prezentuje się nasza rodaczka (Elizabeth Debicki), zielone światełko na przystani i wiele innych, które uleciały już pamięci i pewnie powrócą przy kolejnych seansach.
Film niestety jest nieco przydługi, dobrze zrobiłby mu surowszy montażysta, który całość zamknąłby w dwóch godzinach. Ma to jednak ten plus, że wszystko co najważniejsze w powieści, trafiło do filmu, zostawiając Luhrmannowi jeszcze sporo miejsca do wyszalenia się. Szkoda, że po zrobieniu swojego opus magnum (MR!) nie potrafi się odnaleźć jako twórca. Od zawsze balansował na granicy niestrawnego kiczu, na szczęście tylko raz, przy „Australii”, podwinęła mu się noga. „Wielki Gatsby” zmazuje nieco złe wrażenie pozostawione poprzednim filmem. Pod każdym względem jest to bardziej udany projekt. Mam jednak wrażenie, że reżyser stał się poniekąd zakładnikiem samego siebie. Z jednej strony chciałby się rozwijać, sięgać po ambitniejsze treściowo materiały, z drugiej trzyma się kurczowo wypracowanego stylu, który ewidentnie im szkodzi. Życzyłbym mu więc, żeby w przyszłości potrafił się zdecydować, czy stawia na formę, czy też na treść i śmiało podążył wybraną ścieżką. Umiejętność budowania pomiędzy nimi kompromisu najwyraźniej nie jest jego mocną stroną.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz