wtorek, 18 czerwca 2013

Dazed and Confused (Uczniowska balanga) - recenzja


Uwaga, będzie ciekawostka. Z życie osobistego, więc zawczasu ostrzegam. Jeszcze macie okazję uciec. Albo przynajmniej przeskoczyć do następnego akapitu. Nie? No ok., ostrzegałem. Odkąd pamiętam, zawsze mi się coś pieprzyło w głowie i maniakalnie przypisywałem film „Uczniowska balanga” Cameronowi Crowe. Nie pomogło, że już kilka razy, na różnych etapach życia, odkrywałem pomyłkę. Wciąż uparcie podpinam film pod niewłaściwego reżysera. Problem jest na tyle poważny, że dopiero po napisaniu w niniejszej notce półtora akapitu na temat twórczości Crowe’a, zorientowałem się, że to nie jego film. Skąd ten problem? Za dużo alkoholu w okresie studiów? Zapewne. Pierwsze oznaki demencji? Mam nadzieję, że nie. Klimat filmu rodzi skojarzenia z twórczością wyżej wspomnianego? O to, to.

Jest coś takiego w filmie Linklatera, że idealnie pasowałby do filmografii kolegi po fachu. Wszakże od debiutanckiego „Nic nie mów”, poprzez „Samotników”, a kończąc na wspaniałym „U progu sławy”, pierwsze lata twórczości Crowe’a skupiały się głownie na bohaterach wchodzących w okres dorosłości. „Dazed and Confused” byłoby wręcz idealnym dopełnieniem dwóch pierwszych filmów, stanowiąc swoiste zamknięcie „młodzieżowej trylogii”, tuż przed realizacją obfitującego już w dorosłe gwiazdy „Vanilla Sky”. Kawał hultaja z tego Linklatera, że „ukradł” Cameronowi taki fajny pomysł na film.

„Uczniowska balanga” jest niczym wizyta w kipiącej rockową energią i młodzieńczymi hormonami rzeczywistości spod ręki twórcy „Elizabethtown”. Spojrzenie nieco naiwne, pobłażające bohaterom, z sympatią i zrozumieniem przyglądające się ich niczym nieskrępowanej pasji do… nicnierobienia, z fascynacją śledzące ich entuzjastyczne przygotowania do domówki, która z czasem ewoluuje w plenerową szkolną bibę. Tam gdzie ponad dekadę później Hollywood będzie widziało już tylko pretekst do pokazania nastoletnich orgii, narkotycznych uniesień i destrukcji otoczenia (Projekt X), Linklater dostrzegł niewinną zabawę i potrzebę wyszumienia się. Urocze w swym naiwnym optymizmie.

Taki jest też i film. Ciepły, nostalgiczny, z rozrzewnieniem wspominający czasy, gdy impreza bez nadzoru rodziców oznaczała niskoprocentowy alkohol kupiony przez zaprzyjaźnionego starszego kolegę, skręty z marihuany i pokątne obściskiwanie się z ponętnymi koleżankami. Jasne, są też poruszane mroczniejsze strony młodzieżowej kultury. Kastowość, prześladowanie wykluczonych z grupy, maltretowanie młodszych uczniów, ale podane są na tyle lekko, z dystansem i humorem, że ciężko mówić o jakimś poważnym komentarzu społecznym.

Historia dryfuje jak jej bohaterowie. Nie opowiada o niczym konkretnym, krąży nad panoramą wydarzeń, śledząc losy wielu uczniów. Linklater nie rozbija głową muru, stawia na archetypowe postacie. Jest nieszkodliwy wesołek, wiecznie odurzony narkotykami. Trio wyalienowanych jajogłowych, spędzających czas na dyskusjach o mizantropi, konwenansach społecznych, socjologii ludzkich zachowań i temu podobnych kwestiach. Jest dziewczyna o zołzowatym usposobieniu (Parker Posey, czyli przyszła nadworna aktorka Hala Hartley’a), jest też druga, urocza i uczynna, no i asystujące im stadko niewychylających się nastolatek. Mamy dawnego szkolnego buntownika, obecnie chodzący "wzór" dla młodego pokolenia (świetny Matthew McConaughey). Jest banda wrednych osiłków, a wśród nich najwredniejszy z wrednych (fajna rola Bena Afflecka). No i oczywiście dla równowagi, grupka przyzwoitych chłopaków, patrzących z boku na cały proceder „kocenia” młodych uczniów, niespecjalnie zainteresowanych gnębieniem kogokolwiek.

Przesadnie oryginalnie więc nie jest, zwłaszcza, że sam film kojarzy się nieco z „American graffiti” (nie widziałem od dobrych kilkunastu lat, nie bijcie jeżeli pamięć płata mi figla). Ale to nieważne, wątpię czy Linklaterowi przyświecała idea stworzenia ponadczasowego filmowego studium na temat młodzieży. Chodziło raczej przede wszystkim o dobrą zabawę. Opowiedzenie bezpretensjonalnej, prostej fabuły o imprezie i pobawienie się wątkami postaci, które nie dążą do niczego ważnego, po prostu chcą przeżyć kolejną noc w mieście, pobujać się samochodem po przedmieściach, zapalić zioło i wrzucić niższy bieg. Idealnie podsumowuje to zresztą kończąca film piosenka „Slow Ride” :

Slow ride, take it easy - Slow ride, take it easy,
Slow ride, take it easy - Slow ride, take it easy.

I'm in the mood, the rhythm is right,
Move to the music, we can roll all night.
Oooh, oooh, slow ride - oooh, oooh ...

P.S. Tak, wiem czego tak naprawdę dotyczy tekst, więc - take it easy.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz