wtorek, 25 lutego 2014

Heroes Reborn - akcja reanimacja


Ulubionym kłamstewkiem, jakim stacje telewizyjne karmiły w ubiegłej dekadzie fanów nierentownych seriali, które postanowiono nagle zakończyć, była obietnica dopowiedzenia pewnego dnia historii w formie pełnometrażowego filmu albo mini-sezonu. Zazwyczaj kończyło się na czczych obietnicach lub kontynuowaniu opowieści w formie komiksowej („Firefly”, „Jericho”). "Jericho" jest zapewne wskazywane obecnie na obradach różnych zarządów jako wzorcowy przykład tego, że nie należy ulegać prośbom zagorzałych fanów. Po głośnych protestach, jakie miały miejsce w Internecie po skasowaniu serialu i niepodjęciu się realizacji drugiego sezonu (pierwszy oczywiście zakończono cliffhangerem), widzowie zawrzeli. Złapali za (cyfrowe) widły i ruszyli do boju. Najpiękniejszym momentem ich kampanii sprzeciwu, było wysłanie do siedziby CBS dwudziestu ton orzechów, co było nawiązaniem do historycznego cytatu generała Anthony’ego McAuliffe’a z drugiej wojny światowej, sparafrazowanego w finałowym odcinku pierwszego sezonu. Stacja oszołomiona rozmachem (i kreatywnością) kampanii przeprowadzonej przez fanów, postanowiła podarować serialowi szansę. Podeszła jednak do tematu ostrożnie i zrealizowała drugi sezon w formie zaledwie siedmiu odcinków, z możliwością dalszej kontynuacji, jeżeli „Jericho” będzie cieszyło się większym zainteresowaniem, niż to miało miejsce przy okazji pierwszego sezonu. Historia nie miała szczęśliwego zakończenia, drugi sezon ruszył z najniższymi notowaniami w historii serialu, co uległo niewielkiemu polepszeniu po trzech pierwszych odcinkach. Tytuł ponownie więc zawieszono, przebąkując przy okazji o dokończeniu historii w pełnometrażowym filmie. W to już chyba jednak mało kto wierzył, tego typu zapewnienia słyszano już wiele razy…

niedziela, 9 lutego 2014

Lone Survivor (Ocalony) - recenzja


O morderczym treningu jaki przechodzą rekruci specjalnych sił amerykańskiej marynarki wojennej (Navy Seals) krążą legendy. Peter Berg nawiązuje do tego już w pierwszych minutach filmu, racząc nas scenkami rodzajowymi z życia amerykańskiej armii. Ustawia to ton całego filmu, będącego peanem pochwalnym dla „fok”. Przed dwoma laty wypuszczono do kin coś podobnego, nazywało się to „Akt odwagi” i było tytułem strawnym tylko dla najbardziej oddanych fanów militarystyki. Prawdziwi żołnierze Navy Seals biegali tam po ekranie strzelając z pukawek do muzułmanów współpracujących z ex-sowietami. Niewątpliwą wartością filmu był realizm z jakim zaprezentowano wojaków w akcji, ich skrytobójcze misje, schematy zachowań, używaną terminologię i tego typu militarystyczne bajery. Gorzej, że dopisano do tego tandetną fabułkę gloryfikująca dzielnych amerykańskich żołnierzy, koszmarnie zagranych przez… amerykańskich żołnierzy. Gdyby podrasować nieco fabułę tamtego filmu, sięgnąć po autentyczną historię, wyrzucić kłującą w oczy propagandę i dorzucić zawodowych aktorów, otrzymalibyśmy „Ocalonego”.

sobota, 1 lutego 2014

Inside Llewyn Davis (Co jest grane, Davis?) - recenzja


O jak cudownie, że powstają takie filmy. Tytuły odnawiające miłość do kina. Aplikujące świeży zastrzyk pasji do celuloidu. Gdy zaczynam już popadać w rutynę, machinalnie odhaczać weekendami kolejne premiery, przedzierać się przez podobne do siebie blockbustery, przebijać przez nużące schematy gatunkowe, z entuzjazmem (i lekką desperacją) wyłapując w nich wszelkie odchyły od normy, wypatrując czegoś świeżego, innego, poruszającego, dokonującego egzorcyzmu na tkwiącym we mnie zblazowanym kinomanie, który widział już „wszystko”. I oto jest, doczekałem się, bracia Coen znowu tego dokonali, kolejny już raz ocalili mnie od piekła nudy, udowodnili, że kino może wciąż poruszać, nie ulatywać z głowy tego samego dnia, a nawet towarzyszyć przez resztę tygodnia, a może i miesiąca. „Co jest grane, Davis?” mógłby leczyć raka, gdyby zdiagnozowano u kogoś nowotwór znużenia.