niedziela, 9 lutego 2014

Lone Survivor (Ocalony) - recenzja


O morderczym treningu jaki przechodzą rekruci specjalnych sił amerykańskiej marynarki wojennej (Navy Seals) krążą legendy. Peter Berg nawiązuje do tego już w pierwszych minutach filmu, racząc nas scenkami rodzajowymi z życia amerykańskiej armii. Ustawia to ton całego filmu, będącego peanem pochwalnym dla „fok”. Przed dwoma laty wypuszczono do kin coś podobnego, nazywało się to „Akt odwagi” i było tytułem strawnym tylko dla najbardziej oddanych fanów militarystyki. Prawdziwi żołnierze Navy Seals biegali tam po ekranie strzelając z pukawek do muzułmanów współpracujących z ex-sowietami. Niewątpliwą wartością filmu był realizm z jakim zaprezentowano wojaków w akcji, ich skrytobójcze misje, schematy zachowań, używaną terminologię i tego typu militarystyczne bajery. Gorzej, że dopisano do tego tandetną fabułkę gloryfikująca dzielnych amerykańskich żołnierzy, koszmarnie zagranych przez… amerykańskich żołnierzy. Gdyby podrasować nieco fabułę tamtego filmu, sięgnąć po autentyczną historię, wyrzucić kłującą w oczy propagandę i dorzucić zawodowych aktorów, otrzymalibyśmy „Ocalonego”.

Początkowo nie jest to takie oczywiste. Łatwo ulec urokowi filmu „Ocalony”. Po rzeczonym prologu i krótkim wprowadzeniu głównych bohaterów, szybko przechodzimy do konkretu, czyli czystego kina survivalowego, z czwórką wojaków ściganych po leśnych wzgórzach przez kilkudziesięciu afgańskich ekstremistów (w oficjalnych danych mówiono o 30-40, później bohater wydarzeń w swojej książce podbił tę liczbę do 200…). I to jest najlepsze co film ma do zaoferowania. Najbardziej konkretny, dosadny i szorstki obraz akcji zbrojnej od czasu „Helikoptera w ogniu”. Bergowi niestety brakuje miejscami konsekwencji i czasem wywołuje na twarzy grymas odrazy pojedynczymi przesadnie efekciarskimi scenami  niepasującymi do reszty filmu. Jednakże sadyzm z jakim maltretuje swoich bohaterów, przeraźliwie realistyczne sceny bolesnych zderzeń z drzewami i skałami, stopniowe przerabianie postaci w krwawą, poranioną masę, sprawiają, że na pewne stylistyczne zgrzyty patrzymy przez palce. Za bardzo jesteśmy porażeni całą resztą, żeby kręcić nosem.

Przykre jest natomiast, że pokpiono emocjonalną warstwę. Zbyt pobieżna i schematyczna prezentacja bohaterów nie zaowocowała nawiązaniem więzi pomiędzy nimi, a widzem. O bohaterach granych przez Emile’a Hirscha i Bena Fostera ciężko cokolwiek konkretnego powiedzieć. Utalentowanych aktorów pozostawiono z pustymi rękoma, redukując do rozczarowującego mięsa armatniego. Niewiele lepiej obdarowano Taylora Kitscha, który ze skrawków scenariusza jakimś cudem wycisnął odrobinę życia ze swojej postaci. W zbytnie psychologizowanie nie wdawano się również przy bohaterze granym przez Marka Wahlberga, ale to akurat dobrze, Marky Marka trzeba trzymać krótko i nie przesadzać z obdarowywaniem go psychologicznie złożonymi scenami. W efekcie szybko złapałem się na tym, że pomimo fenomenalnego talentu Berga do reżyserowania scen akcji i drygu do zachowania przy tym realizmu, walka o przetrwanie bohaterów jest mi zupełnie obojętna, a po pewnym czasie całość zaczyna się nawet dłużyć.

W przeciwieństwie do wspomnianego we wstępie „Aktu odwagi”, unika się na szczęście nadmiernego gloryfikowania amerykańskiej armii. Tym niemniej pewien propagandowy smrodek jest obecny i gdy już Berg zabiera się za to, robi to z subtelnością woła. Najbardziej traumatyczne pod tym względem są napisy końcowe, serwujące pokaz slajdów zdjęciowych ze wszystkimi (jak mniemam) autentycznymi żołnierzami biorącymi pośredni i bezpośredni udział w rzeczonej akcji. Nie wiem, może to i kogoś wzruszy…

„Ocalonego” dobrze obejrzeć, nieczęsto możemy oglądać w kinie tak bezpardonowe w formie obrazki z pola bitwy, niespiłowujące żołnierskich pazurów przez łagodzenie słownictwa i przemocy, ale i nie popadające jednocześnie w krwawą przesadę i popisowe bluzganie. Berg jednak to nie Scott, nie potrafi wskoczyć o poziom wyżej, zaprezentować czegoś więcej jak dbałość o detale i realizm, wycisnąć z bohaterów życie, zachować spójną wizję, ustrzec się od gloryfikowania amerykańskiej armii, postawić na utalentowanego operatora i kompozytora, którzy nadadzą całości poetyckiego sznytu, dopieszczając widza wizualnie i muzycznie. Dobrze jest więc „Ocalonego” obejrzeć, ale świat i widzowie zapomną o nim równie szybko, jak o poprzednim realistycznym filmie Berga, „Królestwie”…

0 komentarzy:

Prześlij komentarz