wtorek, 28 kwietnia 2015

Avengers: Age of Ultron (Avengers: Czas Ultrona) - recenzja


Joss Whedon od miesięcy zapowiadał, że „Avengers: Czas Ultrona” zakończy jego przygodę z serią. Ciężko mu się dziwić, realizacja tak skomplikowanego projektu wymaga ogromnej pracy i poświęcenia dużej ilości czasu na coś, co i tak nie będzie "swoim" filmem. Nie ma co się czarować, Marvel daje dużą swobodę reżyserom, pozwala im odcisnąć na filmach autorskie piętno, ale wartością nadrzędną pozostaje jednak dbałość o zachowanie spójności z wykreowanym uniwersum, w tym z tytułami, które dopiero nadejdą. Jeżeli reżyser zdoła, w oparciu o odgórne wytyczne, stworzyć coś "autorskiego", to dobrze dla niego, jeżeli nie, no cóż, kończy jak Edgar Wright.

Whedon miał teoretycznie najsilniejszą pozycję spośród wszystkich reżyserów pracujących dla Marvela. Mógł ingerować w scenariusze pozostałych filmów, żeby delikatnie popychać ich bohaterów, dialogi oraz poboczne wydarzenia w odpowiadającym mu kierunku, ale zarazem to w jego filmach najbardziej odczuwalny jest uścisk kleszcz marvelowskiego zarządu. W przypadku pierwszej części nie było to jeszcze tak bardzo zauważalne, bo doszło w nim do wydarzenia bez precedensu - zakończonego ogromnym sukcesem połączenia ze sobą kilku oddzielnych wysokobudżetowych tytułów egzystujących w tym samym uniwersum. Wtedy był to ciekawy eksperyment, dziś jest to formuła na przebój, którą wszyscy w Hollywood próbują teraz nieporadnie skopiować. Było to coś nowego w świecie kina i Whedon bardzo zgrabnie wybrnął z tego zadania.

Problem w tym, że tak jak wcześniej inni reżyserzy musieli niejako stawiać podwaliny pod jego pierwszy film, tak w przypadku sequela to jemu przypada rola podrzędna względem kolejnych kinowych tytułów z uniwersum. W "Avengers: Czas Ultrona" musiały się więc znaleźć wątki, które w bliskiej perspektywie doprowadzą do zainicjowania solowych filmów z udziałem Thora, Kapitana Ameryki oraz Iron Mana, w dalszej przyszłości zaowocują następnym filmem o grupie Avengers, a do tego zapoznano nas z nowym miejscem na mapie filmowego świata, które w 2018 r. wprowadzi na scenę kolejnego bohatera, czyli Czarną Panterę. Sporo tego, jak na teoretycznie samodzielny film o zamkniętej fabule. Z jednej strony taka współzależność jest sednem tego kinowego uniwersum, z drugiej upchnięto tutaj jednak trochę za dużo nierozwiązanych wątków i film sprawia wrażenie przystawki, podczas gry pierwsza odsłona była daniem głównym, które inne potrawy pozwalało jedynie delikatnie posmakować.


Nie dajcie się jednak zwieść trochę marudnej tonacji niniejszego tekstu. Może i ręce Whedona były nieco skrępowane przy konstruowaniu fabuły, ale to wciąż scenarzysta, który ma duży talent do pisania żywych, błyskotliwych, zabawnych dialogów. Mistrzowsko operuje tutaj kilkunastoma bohaterami, pozwalając każdemu chociaż na chwilę zabłysnąć, co jest pewnym osiągnięciem przy fabule gęsto nasyconej scenami akcji, zapewniającej jednocześnie pomost pomiędzy kolejnymi filmami. Whedon nie tylko dba o skierowanie świateł na każdą postać, pozwalając im zabłysnąć jakimś zabawnym komentarzem, bądź efektownym wyczynem, on próbuje nadać bohaterom głębi psychologicznej, zadbać o pokazanie ciekawych niuansów w ich zachowaniu i rozumowaniu, a także pokazać, że od czasu pierwszego filmu nauczyli się działać jako drużyna. Światopoglądowo mogą się różnić diametralnie, co w efekcie doprowadzi zapewne do rozłamu w przyszłorocznym "Captain America: Civil War", ale na polu bitwy działają jak jeden organizm, wspierając się, współpracując i osłaniając plecy. To czasem tylko drobne pomysły choreograficzne, jak w scenie gdy Thor wykorzystuje tarczę Kapitana do zrykoszetowania energii wykreowanej przez uderzenie Mjolnirem i posłania jej w kierunku grupy przeciwników, ale takie elementy dodają smaku scenom akcji.

Natomiast co do czarnego charakteru, tytułowego Ultrona, to trzeba się z nim trochę oswoić. Przez dłuższy czas nie byłem do niego przekonany, bo Whedon wyciągnął go niemal żywcem z kreskówki dla dzieci. Dowcipkujący, miejscami wręcz pajacujący, robot, obdarzony do tego mimiką twarzy, i o ile nie przewidziało mi się w jednej scenie, to nawet zębami (!), zdecydowanie nie każdemu przypadnie do gustu. Oczywiście można to tłumaczyć tym, że stanowi tak naprawdę krzywe odbicie swego stwórcy, Tony'ego Starka, zaprawione porządną dawką obłędu i niezrównoważoną osobowością. Tym niemniej spodziewam się, że przeciwnicy filmu będą mieli używanie na tej postaci.

To zresztą zdecydowanie nie jest tytuł, który można pokazać osobom negatywnie nastawionym do marvelowskich filmów, którym ewentualnie spodobała się "poważniejsza" fabuła ostatniego filmu o Kapitanie Ameryka albo uniwersalnie rozrywkowy charakter poprzedniego filmu Whedona. Druga odsłona Avengersów jest już pozycją ewidentnie skierowaną do fanów. Ilość gościnnych występów, nawiązań, powiązań i mrugnięć do widza jest przeogromna, co może tylko dodatkowo zniechęcić osoby podchodzące sceptycznie do superbohaterskiego kina. No, ale ma to też swoją jasną stronę, fani będą zachwyceni, szczególnie ci bezkrytycznie nastawieni do marvelowskich filmów. Whedon przygotował dla nich trochę niespodzianek. Nie tylko zresztą dla nich, miłośnicy kultowego serialu "Freaks and geeks" będą bardzo przyjemnie zaskoczeni pojawieniem się pewnej aktorki.


Jeżeli sequel na czymś zyskał, w porównaniu do pierwszej części, to na scenach akcji. Jest ich więcej, są bardziej urozmaicone i zrealizowano je z większym rozmachem. Mnie wprawdzie bardziej do gustu przypadł pod tym względem "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", gdzie jednak postawiono większy nacisk na realizm i efekty praktyczne (oczywiście z wyjątkiem skąpanej w CGI finałowej bitwy), jak na napędzane cyfrową obróbką fikołki. Z wiekiem coraz mniej bawi mnie oglądanie demolki w wykonaniu dwóch ludków wykreowanych w komputerze, ale zwolennicy takiego podejścia do tematu będą w siódmym niebie obserwując starcie Iron Mana z rozwścieczonym Hulkiem. Oj, dzieje się. A widzowie znużeni przesytem komputerowych efektów wyciągną z tej sekwencji przynajmniej garść zabawnych dialogów oraz żartów sytuacyjnych autorstwa Whedona. Jest to zresztą balans towarzyszący wszystkim scenom akcji w tym filmie.

Reasumując: przyzwoite kino rozrywkowe, perfekcyjnie zrealizowane, ale raczej pozbawione własnego charakteru, zbyt mocno splątane z pęczniejącym filmowym uniwersum, żeby mogło robić za samodzielną historię. Sceptyków raczej nie przekona do kina superbohaterskiego, ale fani wyjdą z kina zachwyceni. Mnie osobiście nieco rozczarował, zawiera jednak tak wiele fajnych drobnych elementów: dialogów, choreograficznych i wizualnych pomysłów oraz fabularnych wolt, że zapewne jeszcze wiele razy wrócę do niego z przyjemnością.


0 komentarzy:

Prześlij komentarz