poniedziałek, 28 marca 2016

10 Cloverfield Lane (Cloverfield Lane 10) - recenzja


Doceniam to, co zrobiono w przypadku tego filmu. W czasach, gdy pierwsze zwiastuny pokazuje się nawet i dwa lata przed premierą, a na pół roku przed nią, publikuje się materiał zdradzający ostatni akt filmu (tak, Batmanie i Supermanie, piję do was), nie sposób nie przyklasnąć twórcom takim, jak J.J. Abrams. Reżyserom, którzy z niemalże paranoidalną maniakalnością bronią wszelkich informacji na temat swoich produkcji, z troski o to, żeby widz odkrywał ich fabułę dopiero w sali kinowej. I znowu to zrobił. Świat jeszcze podniecał się siódmym epizodem - wyreżyserowanych przed niego - „Gwiezdnych Wojen”, gdy Abrams nagle wyciągnął „z kapelusza”, zwiastun kolejnego wyprodukowanego przez siebie filmu. Na trzy miesiące przed premierą. I to do tego sequel popularnego filmu sci-fi z ubiegłej dekady („Cloverfield” przetłumaczony u nas jako „Projekt: Monster”), o którym chyba nikt nie wiedział, że w ogóle powstaje. Ale czy aby rzeczywiście jest to sequel…?

No więc właśnie, ponieważ to Abrams, to oczywiście wcale nie było to takie pewne. Zarówno J.J., jak i reżyser „10 Cloverfield Lane”, czyli Dan Trachtenberg, odpowiadali wymijająco - „historia spokrewniona”. Nie bez przyczyny, bo przez większość filmu scenarzyści igrają z widzem, nie dając czytelnej informacji przed czym tak w zasadzie bohaterowie chowają się w podziemnym schronie, a nawet prowokując do snucia podejrzeń, że na zewnątrz tak naprawdę nie ma żadnego zagrożenia.


Michelle (Mary Elizabeth Winstead), główna bohaterka, rozbija się w pierwszych minutach filmu swoim samochodem. Gdy odzyskuje przytomność, odkrywa, że leży w zamkniętym pomieszczeniu, podłączona do kroplówki i przykuta do rury. Szybko pojawia się gospodarz, Howard (John Goodman), nerwowy facet, który nie jest zbyt skory do dzielenia się informacjami, ale w końcu oznajmia bohaterce, że doszło do ataku na Amerykę, powietrze może być skażone i przez długi czas nie mogą wychodzić na zewnątrz. Dziewczyna mu nie wierzy, traktując mężczyznę jak szaleńca z urojeniami, od razu zaczyna planować ucieczkę ze schronu. Prędko odkrywa, że na zewnątrz rzeczywiście może nie być bezpiecznie, ale życie w zamknięciu z Howardem zdaje się być niemniej groźne, bo wszystko wskazuje na to, że niestabilny psychicznie facet, skrywa jakiś mroczny sekret.

I taki właśnie jest ten film. Jeżeli spodziewacie się wielkiego potwora pustoszącego miasto, ciągłej ucieczki przed nim pomiędzy blokami, albo po otwartej przestrzeni, klimatu zagłady i całego tego sztafażu kina sci-fi, to się rozczarujecie. Może to wszystko czeka tam na zewnątrz, poza bunkrem, a może i nie, bo jest to tylko zmyłka, perfidne nawiązanie w tytule do filmu sprzed ośmiu lat. Nie dowiecie się tego do chwili, aż ktoś wyjdzie na zewnątrz. Nie ma co się czarować, wiadomo, że w końcu musi do tego dojść, na to się czeka przez cały film, ale scenarzyści nie spieszą się z zabraniem widza na górę, poświęcając większość ekranowego czasu na budowanie psychologicznego thrillera paranoicznego. Zamysł zacny, natomiast wykonanie, no cóż…

Zacznijmy od pozytywów. Winstead jest zaskakująco dobra, to bodajże jej najlepsza rola w karierze, poprowadzona konsekwentnie, bez fałszywych nut, emocjonalna, ale nie przeszarżowana, kiedy trzeba to skupiona, często jednak odpowiednio nerwowa, żeby oddać napięcie danej sceny. Goodman natomiast nie musi nawet wiele robić, żeby wzbudzać respekt, sama jego ogromna postura dominująca nad pozostałymi mieszkańcami bunkra (jest jeszcze ktoś trzeci, ale nie doczytujcie się za wiele w tym, że mało o nim piszę) daje mu ogromną przewagę, a gdy do tego jeszcze tupnie nogą i ryknie, to tynk praktycznie sypie się ze ścian. Bardzo fajnym pomysłem jest nawiązanie w tytule do filmu, którego sequel był oczekiwany od tak dawna, że wszyscy o nim zdążyli już zapomnieć, ale pójście przy tym w zupełnie inną stylistykę. Cynik mógłby powiedzieć, że to sprytny sposób na zebranie większej widowni dla skromnego thrillera, który w innym przypadku przeszedłby niezauważony. Możliwe, zwłaszcza, że wszystko wskazuje na to, że film początkowo był planowany jako niezależna historia. Nie da się jednak ukryć, że potencjalna obecność na zewnątrz stworów z innej planety nadaje całości dodatkowego smaczku i przez cały film podtrzymuje zaintrygowanie odbiorcy („będą czy nie będą?”).


To powiedziawszy, muszę ze smutkiem dodać, że napięcie nie jest dozowane w takiej dawce, i tak sprawnie, jakby tego zapewne pragnął reżyser. Trachtenberg robi wszystko, co w jego mocy, żeby widz siedział na krawędzi fotela, trzeba mu to oddać, ale odbiór tego będzie już bardzo indywidualny. Nie byłbym zaskoczony, gdyby wielu widzów uznało film za szarpiący nerwy od początku do końca (są ku temu powody), samemu jednak, pomimo wielu starań reżysera i scenarzystów, zajęło mi ponad pół filmu, zanim pierwszy raz poczułem jakieś porządne emocje w związku z tym, co oglądam. Wcześniej doceniałem na „chłodno” kunszt wykonania i śledziłem z zainteresowaniem wydarzenia, ale serce nie biło mocniej. Im bliżej było jednak końca, tym częściej zaczynałem się wiercić w fotelu, a gdy akcja w końcu przeniosła się na zewnątrz bunkra, to już oczywiście z niemałym podekscytowaniem czekałem na to, co odkryje postać.

Więcej oczywiście nie zdradzę, bo to podstawowa wartość filmu, którego nie wyobrażam sobie oglądać ponownie w najbliższym czasie. Kiedyś zapewne jeszcze do niego wrócę, dla pojedynczych scen, dla klimatycznej sklejki montażowej pokazującej życie w bunkrze, na której zresztą zbudowano zwiastun, dla nieco przytłaczających momentów, gdy Goodman dzieli kadr z Winstead i sama jego głowa jest dwukrotnie większa od twarzy aktorki, nie wspominając już o reszcie masywnego ciała. Jest to niewątpliwie ciekawa próba ugryzienia filmowej serii od innej strony, nie do końca udana, bo nie tak szarpiąca nerwy, jakby to twórcy sobie życzyli, ale i tak warta poświęcenia jej swojego wolnego czasu.


0 komentarzy:

Prześlij komentarz