niedziela, 26 czerwca 2016

Dredd - dziecko nieortodoksyjnej współpracy


Ciężko się dziwić sceptycyzmowi Johna Wagnera, autora komiksowej serii „Judge Dredd”, gdy skontaktował się z nim scenarzysta Alex Garland. Planował on wyprodukować nową wersję ekranizacji Dredda, bliższą oryginałowi i w ścisłej współpracy z jej twórcą. Wagner już to kiedyś słyszał, wszakże kontrakt, który podpisał w latach 90., zapewniał mu prawo do zgłaszania uwag podczas realizacji „Sędziego Dredda” z Sylvesterem Stallone. W praktyce wyglądało to tak, że jednego wieczoru otrzymał telefon z Ameryki. Ktoś zaanonsował: „To jest twoja rozmowa konsultacyjna”. Wagner zaczął więc od razu mówić, zgłaszając różne uwagi, osoba po drugiej stronie słuchawki natychmiast się rozłączyła. Klasa.

Alex Garland jednak nie kłamał, samemu będąc fanem komiksowej serii, zamierzał pozostać wierny oryginałowi i otwarty na sugestie Wagnera. Od razu założył sobie, że aktor wcielający się w tytułową rolę nigdy nie może pokazywać twarzy, pozostając pozbawionym osobowości narzędziem prawa. Szczęśliwie dla niego, Karl Urban, któremu komiks również nie był obcy, w pełni popierał ten pomysł, aczkolwiek obawiał się nieco jak podoła aktorskiemu zadaniu mając zakrytą większą część twarzy.

Pierwszą wersję scenariusza Garland zaczął pisać już w 2006 roku, podczas postprodukcji „W stronę słońca” Dannyego Boyle’a. Szybka trafiła do kosza, bo Alex doszedł do wniosku, że popełnił zasadniczy błąd i wrzucił odbiorcę na zbyt głęboką wodę. Historia miała opowiedzieć o starciu z Judge Death, istotą pochodzącą z alternatywnego wymiaru, będącego wynaturzonym odbiciem faszystowskiej rzeczywistości Dredda. Death był jednym z Mrocznych Sędziów, nieumarłych strażników prawa egzystujących w Deadworld, miejscu, gdzie każda forma życia została uznana za przestępstwo karane śmiercią, bo tylko żywi popełniają zbrodnie. Garland słusznie założył, że jest zbyt wcześnie na wprowadzanie do filmu takiej surrealistycznej postaci i zamiast tego ułożył sobie w głowie koncept trylogii. Pierwsza część miała przybliżyć odbiorcom postać Dredda i dystopiczne realia Mega-City One. W drugiej części planował zabrać Dredda na pustynne tereny The Cursed Earth, żeby przy okazji opowiedzieć więcej o genezie Mega-City One oraz korpusu Sędziów. Judge Death pojawiłby się dopiero w trzeciej części tym samym zamykając trylogię mocnym uderzeniem.


Nie bez znaczenia był oczywiście niewielki budżet, który zmusił do zrezygnowania z umieszczenia w pierwszym filmie licznych zmutowanych istot i robotów zaludniających komiksy Wagnera. Było to jednak poświęcenie na jakie Garland był gotów za cenę utrzymania wysokiej kategorii wiekowej. Nieprzypadkowo ciągle wspominam jedynie o nim oraz autorze komiksu (który rzeczywiście na bieżąco zgłaszał uwagi w kwestii dialogów i poprawiał je), bo to oni w głównej mierze odpowiadali za kształt filmowej wizji. Byłoby oczywiście przesadą, gdybym napisał, że reżyser Pete Travis nie miał nic do powiedzenia podczas realizacji. Nie da się jednak ukryć, że w przypadku jakichkolwiek wątpliwości, Karl Urban zawsze zwracał się do Garlanda, który był stale obecny na planie filmowym. Travis zresztą został później wyproszony ze studia montażowego, gdy okazało się, że ma inne zdanie w pewnych kwestiach i zaczął przeszkadzać Garlandowi. Przez jakiś czas krążyły nawet plotki, że Alex otrzyma tytuł drugiego reżysera. Panowie szybko wypuścili jednak oświadczenie, w którym zapewniali, że jest to nieortodoksyjna współpraca, na którą obaj pisali się od samego początku i krążące plotki wynikają z niezrozumienia jej istoty przez osoby poboczne.

Ciężko powiedzieć, jak to było naprawdę. Możliwe, że Travis jednak nie do końca wiedział na co się pisze i próbował później przepchnąć własną wizję historii, ale został szybko sprowadzony na ziemię przez Garlanda, który był nie tylko scenarzystą, ale i również producentem filmu. Dość powiedzieć, że wcześniej przymierzał się do współpracy z Duncanem Jonesem. Młody reżyser jednak szybko wyleciał z projektu, gdy okazało się, że jego wizja jest zbyt dziwna, mroczna i zabawna, żeby współgrała z tą Garlanda. Widocznie Jones średnio odnalazł się w „nieortodoksyjnej współpracy” ze scenarzystą pełniącym również rolę producenta.

Nie zrozumcie mnie jednak źle. Uwielbiam „Dredda”, mam nadzieję, że Urban jeszcze powróci w tej roli, nieważne czy w formie filmu czy serialu, a do Garlanda żywię wielki szacunek. Zarówno za to, jak udanie przeniósł na duży ekran komiksowy oryginał, jak i za jego wcześniejsze scenariusze („28 dni później”, „W stronę słońca”, „Nie opuszczaj mnie”), nie wspominając już o jego fantastycznym zeszłorocznym debiucie w roli reżysera („Ex Machina”). „Dredd” niestety poległ w kinach, ale powodów tego doszukiwałbym się raczej w złej kampanii marketingowej i kilku innych niefortunnych decyzjach dystrybutora (udostępnienie sieciom kinowym zbyt małej ilości kopii 2D, próbując wymusić tym większą ilość seansów 3D), bo film został pozytywnie przyjęty przez krytyków i widzów. Późniejsze bardzo dobre wyniki sprzedaży na nośnikach DVD i Blu-Ray udowodniły, że znalazł swoją – nie taką znowu małą - widownię, ale niestety nie podczas krótkiej bytności na ekranach kinowych…

0 komentarzy:

Prześlij komentarz