sobota, 9 lipca 2016

T-Mobile Nowe Horyzonty 2016: Filmy, które musisz zobaczyć.


W środę opublikowano program tegorocznej edycji festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Wszystko już przestudiowałem i „ometkowałem”. Przede mną teraz o wiele trudniejsza część - ułożenie sobie grafiku projekcji. Jest to zadanie trudne, bo niemożliwością jest zaliczenie wszystkiego, co uznałem za warte obejrzenia, a więc muszę wybierać. I nie jest to łatwy wybór. Nie mogę jednak narzekać, bo od trzech lat sprawę nieco ułatwia fakt, że wiele zacnych tytułów miałem okazję zobaczyć już w Cannes. W związku z tym, podobnie jak w zeszłym roku, postanowiłem zrobić dobry uczynek i wspomóc radą zagubionych w bogactwie festiwalowego programu. Zyskuję na tym również i ja, bo próbując się dostać na filmy, które już widziałem, nie będziecie próbować dostać się na filmy, których jeszcze nie widziałem. Przynajmniej teoretycznie…


JAZDA OBOWIĄZKOWA:

Poniższe kilka filmów to nie tylko najlepsze tytuły jakie zobaczycie podczas tegorocznego festiwalu. To jedne z najlepszych filmów jakie obejrzycie w tym roku na dużym ekranie.

SŁUŻĄCA (Ah-ga-ssi).

Po krótkim romansie z językiem angielskim (świetny „Stoker”), Park Chan-wook powraca do koreańskiego i adaptuje brytyjską książkę osadzoną w wiktoriańskiej Anglii („Złodziejka"), przenosząc historię do Korei okupowanej przez Japonię w latach 30. ubiegłego wieku.

„Służąca” to kino bardzo stylowe, przepięknie nakręcone, bogate w dopracowane szczegóły scenograficzne i kostiumowe, przemyślane od początku do końca. Chan-wook jest twórcą zdyscyplinowanym, ale lubiącym igrać z oczekiwaniami widza, śmiało sięgającym po okazjonalny humor, korzystając jednak z niego bez zaburzania nastroju filmu. Osoby znające jego poprzednie filmy nie będą zapewne zaskoczone okazjonalną, ale dość brutalną, sceną tortur.

Nie jest to jednak kolejny krwawy traktat o zemście, reżyser bardziej zainteresowany jest pozytywnymi uczuciami - miłością, oddaniem i potrzebą bliskości, a że przy okazji do filmu trafiło też sporo treści perwersyjnych (o której nie będę się rozwodzić, żeby nie zdradzić zbyt wiele) oraz motywów przeznaczonych zdecydowanie dla dorosłej widowni? No cóż, to tylko Chan-wook będący Chan-wookiem. Czyż nie za to go kochamy?

Recenzja: KLIK



STUDENT ((M)uchenik)

Fascynujący obraz procesu pogrążania się w religijny fanatyzm. Zaczyna się niewinnie. Młody chłopak odmawia uczestniczenia razem z resztą klasy w szkolnych zajęciach na basenie. Wydaje się, że to tylko fanaberia, niezrozumiałe dziwactwo nastolatka. Dopytywany przez mamę w końcu tłumaczy się względami religijnymi. Brzmi to jak żart, tak samo uważa zresztą jego matka, osoba niepraktykującą. Gdy więc pierwszy raz widzimy bohatera czytającego biblię na basenie to zakładamy, że to tylko gra z jego strony, podtrzymywanie pozorów.
Mijają jednak kolejne dni i tygodnie, a chłopak nie tylko nie zaprzestaje lektury Pisma Świętego, ale zaczyna też wszystkich pouczać, cytując z pamięci całe wersy i gromiąc wzrokiem grzesznie prowadzących się rówieśników. Zaczyna również przeszkadzać w lekcjach, zwłaszcza nauczycielce od biologi, progresywnej młodej kobiecie, która próbuje nauczać nastolatków o bezpiecznym współżyciu oraz o takich wywrotowych tematach jak teoria ewolucji. Szybko staje się jasne, że poglądy chłopaka nie tylko się radykalizują, zmianie ulega jego psychika, otoczenie jeszcze tego nie dostrzega, ale nastolatek staje się naprawdę niebezpieczny. Jest już tykającą bombą czekająca na właściwy zapłon. Na przykład grzeszną nauczycielkę biologi, która naucza „bluźnierczych” treści...
„Student” nie podąża jednak przewidywalną ścieżką, fabuła skrywa sporo zaskoczeń, postacie ewoluują w ciekawy sposób, a główny bohater jednocześnie przeraża nas, jak i rozbawia swoim zachowaniem. Reżyser przygląda się jego zachowaniu z niemałą satysfakcją (wcielający się w niego młody aktor wykazał się niemałym talentem i charyzmą), niejednokrotnie wyśmiewa jednak krótkowzroczność gniewnego nastolatka, wytyka dziury w rozumowaniu i stawianych mentorskim tonem tezach oraz podkreśla jak bardzo jest głuchy na jakąkolwiek polemiczną dyskusję. Chłopak obmyślił już sobie porządek jaki należy wprowadzić (albo raczej przywrócić) na świecie i zamierza zmusić innych żeby dostosowali się do tego. A jeżeli będzie zmuszony dokonać tego poprzez zastraszanie, to niech i tak będzie...
Recenzja: KLIK

EGZAMIN (Bacalauréat)

W swoim najnowszym filmie, Cristian Mungiu („4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni”, „Za wzgórzami”) przygląda się współczesnej rumuńskiej klasie średniej. Opowiada o rodzinie inteligentów, która staje przed trudnym wyborem moralnym, jednocześnie muszą sobie poradzić z traumą nastoletniej córki, która niedawno padła ofiarą napaści seksualnej, a do tego na horyzoncie już widać rychły rozwód rodziców. Jest to film o młodych ludziach, którzy przedwcześnie doświadczają dorosłego życia. O dorosłych, którzy pragną lepszego życia dla swoich dzieci, ale są tak zapatrzeni w wyznaczony im cel do sukcesu, że zupełnie nie dostrzegają niewłaściwej drogi, na którą próbują ich posłać. Historia o trudnych wyborach moralnych, poszukiwaniu szczęścia w dorosłym życiu i próbie uniezależnienia się od swoich rodziców.




NEON DEMON (The Neon Demon)

Pierwszy film, z dotychczas wymienionych, któremu nie wystawiłem oceny 8/10. Warto jednak dodać, że jedyny z całej listy, na którego zamierzam się wybrać jeszcze raz podczas festiwalu.

Jestem oczarowany nowym filmem Refna. Prześliczny – to słowo towarzyszyło mi przez pierwszą godzinę seansu. „The Neon Demon” to przepięknie nakręcona, wystylizowana, cholernie kolorowa filmowa podróż przez wyobraźnię Refna. Kolejne obrazy chłonąłem zauroczony. Soundtrack jest następną strzałą w dziesiątke na koncie reżysera. Hipnotyzujący, pobudzający, zróżnicowany stylistycznie, niewątpliwie spędzę z nim jeszcze wiele godzin.

Refn sięga po pomysły wizualne znane już z poprzednich filmów - symetryczność, intensywność kolorów, starannie rozplanowane ustawienie ludzi i przedmiotów w filmowej przestrzeni. Potrafi jednak zaskoczyć ustawieniem kamery, ścisnąć postacie w małym skrawku obrazu, otaczając ich mrokiem, albo przeciwnie, zanurzając w oślepiającej bieli. Jakby chciał podkreślić ich miejsce w filmowym świecie mody, ich nieistotność, zastępowalność kolejnym modelem ślicznotki z prowincji marzącej o karierze w modelingu.

Fabuła... nie przeszkadza w delektowaniu się pięknymi obrazkami i głębokim zanurzeniu się w fantasmagorycznym klimacie filmu. Dialogi bywają pocieszne, historia szczątkowa, a później... no cóż, później reżyser mówi sobie: „walić to, lecę po bandzie!”. I leci. Oj, jak bardzo leci. Czego tu nie ma. Krwawy mord, kanibalizm, masturbacja połączona z nekrofilią o podłożu lesbijskim (!). W skrócie: krew, plwocina i wagina. Na zdrowie.

Należy dodać, że jest to w zasadzie kino klasy B. Przepięknie zrealizowane, artystyczne w formie, ale czerpiące jednak garściami z grindhouse’owej tematyki. Wielu widzów odbije się od tego, równie wielu będzie się jednak zaśmiewać do rozpuku i delektować kolejnymi odjechanymi pomysłami fabularnymi. Bo to jest zły film, jednocześnie jest to bardzo dobry film, na swój sposób doskonały, taki paradoks, ponieważ jego wartości dodatnie nie wynikają bezpośrednio z elementów nieudanych, ale z tego, że Refn świadomie zrobił film zły.

Refn się bawi przy tym przednio, z ekranu aż bije radość z jaką twórca przelewał na niego kolejne szalone pomysły. Jeżeli dostroimy się do tego i znajdziemy z reżyserem wspólny język to będziemy się bawić równie przednio.

Recenzja: KLIK




FILMY, KTÓRE WARTO OBEJRZEĆ:


JA, DANIEL BLAKE (I, Daniel Blake)

W swoim nowym filmie, nagrodzonym Złotą Palmą, Ken Loach opowiada o brytyjskim systemie socjalnym. Główny bohater, Daniel Blake (znakomity Dave Johns), nie jest w stanie wrócić do pracy po niedawno przebytym zawale. Składa więc wniosek o zasiłek. Biurokratyczny system praktycznie od razu zaczyna ciskać kłody pod nogi bohatera. Skomplikowane procedury wymagające obycia z komputerem i internetem są poważną przeszkodą dla starszego dżentelmena, który potrafiłby samodzielnie złożyć stół, ale wypełnienie internetowego formularza jest już zadaniem ponad siły.

Loach zaczyna swój film od lekkiej tonacji, z humorem portretuje głównego bohatera, który nie potrafi poradzić sobie z nową życiową sytuacją i z sympatią - choć nie bez delikatnych szpil – pokazuje przy okazji brytyjską rzeczywistość. Wtedy jego film jest najlepszy, bo w lekki sposób i z wdziękiem pokazuje codzienne ludzkie problemy oraz wycinek z życia w Anglii. Im bliżej końca, tym poważniejsza robi się sytuacja, humor zaczyna zanikać, a ton reżysera zaczyna się robić nieznośnie mentorski i dydaktyczny. W finale już nawet tego nie maskuje i dosłownie wypowiada do kamery jaką lekcję powinniśmy wyciągnąć z tej historii.

Nie jest to jednak zły film. Loach ma talent do zajmującego opowiadania o losach zwykłych ludzi. Dave Johns jest genialny od pierwszej sceny i takim pozostaje do samego końca. Jest sercem filmu, cały czas wywołuje uśmiech na twarzy odbiorcy, czasem wystarczy jedno jego spojrzenie, grymas na twarzy albo krótki cięty komentarz żeby rozbawić widza. Jego interakcje z otoczeniem są wystarczającym powodem do obejrzenia filmu. Co bynajmniej nie znaczy, że jedynym.

Recenzja: KLIK



JULIETA

Pedro Almodovar na autopilocie. Znacie to już. Oglądaliście w jego wykonaniu wiele razy. Rozciągnięta na kilka dekad opowieść o życiu kobiety. Poznajemy ją jako dojrzałą osobę z ogromnym bagażem życiowych wspomnień, które bohaterka rozpakowuje i wykłada przed nami na stole, zaczynając snuć narrację. Jest gorąca miłość, owoc tejże w postaci dziewczynki, są zdrady, szalone fryzury, kolorowe kostiumy, śliczne miejsca, pęknięte serca i życiowe dramaty. Wszystko to, czego należałoby się spodziewać po Pedro. Wesołe, lekkie, przyjemne, nieco melancholijne, trochę smutne, nie za długie, wywołujące letnie emocje, ulatujące z głowy zanim zdążymy przypomnieć sobie o czym było pięć ostatnich filmów Hiszpana.



MARTWE WODY (Ma Loute)

Nowy film Bruno Dumonta jest dziwny, groteskowy i w sumie to nie mogę powiedzieć, żeby mi się specjalnie podobał. I tak jednak trzeba go obejrzeć, bo to tytuł, o którym się później przez długi czas myśli i wspomina. Właśnie dla takich filmów jeździ się na festiwale. Klimat może nie przypaść do gustu, ale nie można reżyserowi odmówić konsekwencji i pomysłowości. „Martwe wody” są zaludnione przez cały szwadron dziwaków i ekscentryków. Czego tutaj nie ma:
Flip i Flap, czyli absurdalnie gruby komisarz (który nie schodzi z wydm, on dosłownie turla się na dół, bo tak jest łatwiej i szybciej) oraz jego asystent.
Dziewczynka, która jest chłopcem przebierającym się za dziewczynki, a może to jednak chłopiec, który jest dziewczynką przebierającą się za chłopców.
Garbaty mężczyzna, pociesznie wymachujący kończynami podczas poruszania się, wydający z siebie przy tym dziwne odgłosy.
Juliette Binoche, która szaleje na całego.

A na deser (khem) mamy rodzinę kanibali.

Możliwe, że będziecie mieli problem z oceną tego filmu, albo zwyczajnie nie spodoba się, ale z całą pewnością nie zapomnicie o nim zaraz po seansie.



TONI ERDMANN

Dziennikarze w Cannes oszaleli na punkcie tego filmu. Szczerze mówiąc było to dla mnie dość niezrozumiałe. Nie jest to zły film, bynajmniej. W niebanalny sposób opowiada o relacji dorosłej córki - po uszy zanurzonej w korporacyjnym świecie - z jej szalonym ojcem, który postanawia mocno zamieszać jej ułożonym, nudnym życiem. Nie brakuje tutaj komicznych scen, w trakcie których cała sala zaśmiewa się w głos, a niektóre z nich to prawdziwe perełki, wypełnione zaskakującymi błyskotliwymi pomysłami. Film ma jednak jeden zasadniczy minus. Jest zbyt długi. Wychodzę zwykle z założenia, że reżyser musi mieć dobry powód, żeby trzymać widza na sali kinowej przez 160 minut. Maren Ade takiego powodu nie miała. Historia nie tylko nie ucierpiałaby, gdyby wparował z nożycami jakiś bezlitosny montażysta, który wyciąłby kilkadziesiąt minut materiału, ale wręcz zyskałaby na tym. Jest w tym filmie od groma zbytecznych scen, a czasem i nawet całych sekwencji, które niepotrzebnie rozwadniają fabułę, a całość czynią zbyt rozwleczoną. Szkoda, gdyby nadano całości większego dynamizmu i bardziej skompresowano historię, byłby jeden z najlepszych filmów roku.



SIERANEVADA

Film „Sieranevada” to jak trzygodzinny rodzinny spęd przy stole uginającym się od jedzenia. Kuzyn snuje spiskowe teorie związane z 9/11, które wyczytał w internecie. Inny krewny się z niego nabija, ktoś tam mówi głosem mędrca, że może i ma rację, a może i nie ma, ciężko powiedzieć. Babcia sprowadza do mieszkania księdza z kropidłem i wymyśla inne dziwne obrządki, których należy ściśle przestrzegać. Kuzynka ściąga na chatę naćpaną koleżankę, która spędza resztę wieczoru na zanieczyszczaniu toalety i okolic. Później pojawia się wujek i robi porutę, a ciocia wpada histerię, no kocioł na całego. Nienawidzę rodzinnych spędów.
Rumuński film wymaga cierpliwości. Prawie trzy godziny spędzone głównie w ciasnym mieszkaniu na obserwowaniu rodzinnych dramatów, traum, przekomarzanek i podśmiechujek. Przez pierwszą godzinę zastanawiałem się dokąd to zmierza, przez drugą wyklinałem w myślach – „trzygodzinny film o rodzinnym obiedzie, serio, kurna?!”, w trzeciej zacząłem się już wkręcać w historię pokręconej rodziny i czuć jak honorowy członek albo jakiś bliski znajomy.
Film jednak najbardziej działa na odbiorcę po seansie. W trakcie oglądania byłem nieco zirytowany jego długością i brakiem konkretnej fabuły. To jednak tytuł dojrzewający w odbiorcy. Podczas seansu reżyser zasiewa w nas ziarno, które zaczyna z czasem kiełkować, rozrastać się i zapuszczać korzenie. Zaczynamy doceniać jego strukturę, sposób w jaki Cristi Puiu rozstawia bohaterów w ciasnej filmowej przestrzeni, a ruch kamery wyznacza punkt skupienia podczas kilku różnych wydarzeń odbywających się symultanicznie na ciasnej przestrzeni. O tym filmie się później myśli. Filmowa rodzina, początkowo nam obca, zaczyna być bliska i zaczynamy wtedy rozumieć, dlaczego to było do cholery tak długie. Budowanie więzi wymaga przecież czasu i poświęcenia.




KRÓTKO O KILKU INNYCH TYTUŁACH WARTYCH UWAGI:

PO BURZY (Umi yori mo mada fukaku)

Hirokazu Kore-eda w swoim żywiole, bo to kolejny w jego filmografii portret japońskiej rodziny, tym razem rozbitej i usiłującej sobie z tym poradzić. Oczarowujące klimatem, zabawne, ciekawe i niegłupie. Klasyczny Kore-eda.



KLIENT (Forushande).

Nagrodzony w Cannes za scenariusz thriller psychologiczny autorstwa Asghara Farhadiego („Rozstanie”). Kino o dusznej atmosferze, intrygujące, pobudzające do myślenia, pokazujące kawałek irańskiej rzeczywistości i opowiadające o zanurzonych w niej ludziach.



NIEZNAJOMA DZIEWCZYNA (La fille inconnue)

Po bardzo dobrym „Dwa dni, jedna noc”, bracia Dardenne nieco rozczarowują, serwując mało wciągającą historię zagadki kryminalnej, którą mieszają z tradycyjnym dla nich kinem społecznie zaangażowanym. Realia tego drugiego podciągają poziom filmu do góry, ale jest to seans, który należy zaliczyć raczej z „obowiązku”, bo braci Dardenne „wypada” obejrzeć na festiwalu filmowym…



W PIONIE (Rester vertical)

Alain Guiraudie nie bierze jeńców, na ekranie pokazuje najbardziej obrazoburczą scenę porodu w historii kina, naturalistyczne sceny seksu oraz stosunek homoseksualny ze starszym mężczyzną na oczach niemowlaka. A w tle gitarka elektryczna. Co zresztą skojarzyło mi się z wysmakowaną estetycznie sceną orgii z zeszłorocznego „Love”. Nie wiem, czy taki właśnie był zamiar reżysera, ale na pewno zamierzał przetestować granice tolerancji odbiorców filmu. Myślę, że to będzie jeden z tych seansów, podczas których ludzie dokonują tłumnej ewakuacji z sali kinowej. Zamierzenie groteskowe pomysły fabularne, raczej przeciętna historia i dosadność wielu scen zapewne wykurzy dużą ilość widzów.



MILES DAVIS I JA (Miles Ahead)

A tego filmu akurat nie oglądałem w Cannes, zaliczyłem kilka miesięcy temu w Anglii. Do Polski chyba nie trafi w kinowej dystrybucji, więc jeżeli ktoś ma ochotę na posłuchanie jazzu przy kinowym nagłośnieniu i zobaczyć jak Don Cheadle próbuje zmierzyć się z legendą (po obu stronach kamery), a przy okazji docenić interesującą próbę przeniesienia jazzowej improwizacji na język filmu, to może być jego jedyna szansa.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz