Mała niespodzianka, spodziewałem się serialu w klimacie amblinowskich produkcji, a tymczasem dostałem ekranizację nieistniejącej książki Stephena Kinga. Oczywiście nie brakuje tutaj nawiązań do Stevena Spielberga, zwłaszcza do filmu „E.T.”, ale jeżeli miałbym wskazać jednego reżysera, który jest ojcem chrzestnym „Stranger Things”, byłby to raczej John Carpenter. Szczególnie daje o tym znać czołówka serialu, która zresztą bardzo mocno kojarzyła mi się z współczesnym „Only God Forgives” (szczególnie motywem muzycznym, który ostro zrzyna z Cliffa Martineza, ale i neonowym tytułem, rodzącym wiadome porównania).
Skojarzenia, zapożyczenia, nawiązania i inspiracje można by zresztą długo mnożyć, bo tutaj na każdym kroku pojawia się jakiś element, który już gdzieś widzieliśmy. Chciałbym powiedzieć, że niczym u Tarantino, zostają one przetworzone w coś nowego i oryginalnego, ale braciom Duffer niestety wiele brakuje do tego, żeby można ich było porównywać do twórcy klasy Quentina. Jest to zrealizowane dobrze, technicznie nie mogę się do niczego przyczepić (z wyjątkiem wyglądu potwora, który - wzorem całego projektu - jest sumą różnych poczwar z wielu innych produkcji), ale jest zarazem cholernie odtwórcze i przez to mało ekscytujące.
To napisawszy, muszę dodać, że jest to fajny serial. Przez osiem odcinków przelatuje się błyskawicznie, obsada jest w dechę, zwłaszcza ta dziecięca, ale David Harbour i Winona Ryder (w stanie wiecznej rozsypki emocjonalnej) również stają na wysokości zadania. Twórcy bardzo silą się, żeby klimat wylewał się z ekranu i jest to odczuwalne, chwilami wręcz zbyt oczywiste. Co nie znaczy, że nie ogląda się tego z przyjemnością.
Wspomniałem wcześniej o Stephenie Kingu i to chyba właśnie liczne skojarzenia z jego twórczością najbardziej podobały mi się w „Stranger Things”. Grupa młodych chłopców w centrum niecodziennych wydarzeń oczywiście nie jest niczym nowym i niespotykanym w popkulturze. Wielu innych twórców opowiadało już z sentymentem o młodzieńczej więzi i ciekawości świata, ale King zazwyczaj kontrapunktował nostalgiczne sceny, przykładami przemocy i okrucieństwa w wykonaniu młodych albo traumatycznymi wydarzeniami związanymi z dorosłymi. Podobnie jest w serialu.
Nie jest to jedyne podobieństwo do twórczości Kinga. „Stranger Things” to obyczajowa historia, w którą powoli zaczyna się wkradać groza i zjawiska nadprzyrodzone. Serial ma nawet dynamikę i konstrukcję fabularną zbliżoną do prozy Kinga. Wiele razy wręcz zastanawiałem się jak pisarz z Maine opisałby poszczególne sceny. Z całą pewnością byłoby to ciekawsze i bardziej emocjonujące od tego, co widzimy w serialu, bo twórcy nie zawsze potrafią operować nastrojem grozy. Muszę jednak uczciwie przyznać, że nie brakuje tutaj momentów szarpiących nerwy, ja wprawdzie nie oglądałem tego z duszą na ramieniu, ale jestem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś bardziej strachliwy mógłby obgryzać nerwowo paznokcie.
Nie zrozumcie mnie jednak źle. Kręcę nieco nosem i krytykuję, ale jeszcze raz zaznaczam, że „Stranger Things” warto zobaczyć. Wiele osób okrzyczało jednak serial mianem tegorocznego objawienia z czym nie mogłem się zgodzić. Również odczuwam sentyment do przedstawionego w nim okresu oraz jestem fanem tytułów, które się tutaj „cytuje”, ale nie mogę pozostać ślepy na mało oryginalną i dość odtwórczą historię (innym tytułem, o którym jeszcze nie wspomniałem, a często o nim myślałem jest „Akira”). Fajny serial. I tyle.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz