piątek, 9 listopada 2018

Outlaw King (Król wyjęty spod prawa) - recenzja


Żenującym jest, że początkowy odbiór filmu Davida Mackenziego był zdominowany przez głosy podekscytowanych widokiem penisa Chrisa Pine’a. Zwłaszcza, że rzeczony narząd jest ledwo widoczny w filmie i można go nawet przeoczyć jeżeli akurat kichniemy w tym momencie. Najważniejsze jednak, że nie jest to największy (ekhm) atut filmu. „Król wyjęty spod prawa” w zasadzie zaczyna się tam, gdzie „Waleczne serce” kończyło. William Wallace wielokrotnie jest wspominany w rozmowach i mamy okazję zobaczyć bardzo ponury epilog jego rebelii (po licznych torturach, kastracji, wybebeszeniu i podpaleniu wnętrzności na jego oczach, gdy jeszcze dychał, ścięto mu w końcu głowę, a jego cztery kończyny rozwieszono w szkockich i angielskich miastach), co inspiruje kolejne powstanie na czele którego staje tytułowy król (Pine).

Mackenzie zaczyna film od popisowego dziewięciominutowego długiego ujęcia, ale jest to jedyne efekciarstwo jakiego doświadczymy w jego mrocznej, powolnej, chwilami bardzo brutalnej, ale przede wszystkim to pieczołowicie odtwarzającej realia epoki i skupionej na detalach, opowieści historycznej. Nie jest to kino wojenne upstrzone podniosłymi przedbitewnymi przemowami o żołnierskich czynach rozbrzmiewających echem w wieczności. Gdyby ktoś wyskoczył tutaj z takim natchnionym tekstem do szkockich zakapiorów, którzy przed chwilą byli po pas w błocie, włącznie z samym królem, szykując okrutną niespodziankę przeciwnikowi, to pewnie zostałby przez nich obrzucony tymże błotem. Bitwy w tym filmie są okrutne, chaotyczne, czasem wyglądają jak jesienna ustawka kiboli pod konstancińskim lasem, a czasem zachwycają rozmachem, ale w obu przypadkach wyglądają równie realistycznie i ekscytująco.

„Król wyjęty spod prawa” to jednak nie jest film o wielkich bitwach, ale o walce o beznadziejną sprawę, która zdaje się pogarszać dla bohatera i jego popleczników z każdym kolejnym dniem. Jest to film o szukaniu towarzyszy broni, a zamiast tego odkrywaniu tylko kolejnych przeciwników. O gruncie sypiącym się pod nogami, o poniesionych stratach, podzielonym narodzie, ale też wyciąganiu z tego lekcji, sztuce adaptacji, zdolności rozgrywania (i wygrywania) przy pomocy kiepskich kart, a czasem po prostu podążaniu za instynktem. Wciąga, zaciekawia i angażuje, ale wymaga poddania się tempu opowieści, która musi rozstawić wielu historycznych pionków na szachownicy, a później ich jeszcze przestawić w różnych kierunkach. W zamian dostajemy garść zaskakujących zwrotów akcji, bohaterów, którzy nie są nam obojętni, Aarona Taylora-Johnsona mającego ubaw w nieco obłąkańczej kreacji, no i starannie odtworzony świat sprzed wieków, w którym rozgościłem się z ogromną przyjemnością.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz