sobota, 15 grudnia 2018

Aquaman - recenzja


„Aquaman” to film dziwny. Już pierwsze minuty powinny skutecznie odstraszyć wszystkich dla których kino superbohaterskie jest synonimem filmowej tandety i infantylizmu. Sztywne, niezgrabne, pretensjonalne dialogi, kiczowate zdjęcia, dziecinne wprowadzenie do bajkowej historii o miłości pomiędzy królową podwodnego świata, a latarnikiem (!), i komputerowa Nicole Kidman robiąca w ciasnym salonie fikołki, którymi zawstydziłaby Selene z serii „Underworld”. Później jest tylko gorzej, albo lepiej (zależy od nastawienia), bo jest to kino superbohaterskie do kwadratu. James Wan nie próbuje nawet udawać, że robi coś z wyższej półki. I chyba inaczej się nie dało, bo powiedzmy to sobie szczerze - oglądamy film o gościu potrafiącym porozumiewać się z rybami, walczącym z typem, który pływa na rekinie, egzystującymi do tego w świecie, gdzie jedną z nacji są kraboludzie (każdy fan serialu „South Park” może teraz zacząć skandować: „craaaaaab people!”).

Wan nie podąża ścieżką, która zaprowadziła na manowce Snydera, nie próbuje urealniać na siłę tego niedorzecznego konceptu, pokazuje go dokładnie takim, jakim jest w swojej istocie – bzdurnym i tandetnym. Nie ulega tez pokusie naśmiewania się z tego, nie dystansuje się, opowiada to wszystko z powagą i namaszczeniem, co samo w sobie rodzi śmiech w odbiorcy. Szczególnie, gdy wyobrazimy sobie tych wszystkich mniej lub bardziej utalentowanych aktorów, wciśniętych w te obciachowe kostiumy, siedzących w pomieszczeniu z zielonymi ścianami, na zielonych przedmiotach imitujących wyrośnięte koniki wodne, wygłaszających jakieś dyrdymały o podwodnym imperium. Nie wiem, czy żałować ich, czy zazdrościć pociesznej fuchy.

Jest to kino bombastyczne i przesadzone. Bywają w nim momenty, że chce się zaklaskać z entuzjazmem, gdy dostajemy na przykład scenę z ośmiornicą robiącą solówę na bębnach. Posmakujmy tych słów raz jeszcze. Ośmiornica. Robiąca solówę. Na bębnach. Pod wodą. Yeah, baby! W takich chwilach chciałbym uwierzyć, że to jednak nie jest na serio i Wan jednak robi sobie jaja na całego. Zbyt często jednak klimat filmu jest żaden, nie ma on swojego charakteru, tu jakieś wizualne odniesienie do filmu „Tron: Dziedzictwo”, tam jakiś stwór żywcem z memów o „Starciu tytanów”, a całość spięta naiwnym archaicznym podejściem z czasów pierwszego filmowego „Supermana”. Można w tym jednak znaleźć jakąś wartość. Można nawet odebrać jako zaletę filmu. Wierzę, że znajdzie się sporo ludzi, którzy go pokochają, albo przynajmniej będą się na nim dobrze bawić, bo jest to widowisko pełną piersią, ciągle coś się w nim dzieje, błyska i wybucha. Ja niestety odbiłem się od niego na poziomie estetycznym, zniechęciłem nadmiernie skomplikowaną fabułą, która tak naprawdę była przewidywalna i oczywista do bólu, a pozostałem dobity dziwnymi decyzjami przy budowaniu tonacji filmu (muzyka towarzysząca interakcjom pomiędzy Arthurem i Merą na pustyni).

Jeżeli to miał być film ostatniej szansy dla kinowego uniwersum DC to raczej kiepsko ją wykorzystał, bo wątpię, żeby przekonał do siebie wielu sceptyków, a za to może zniechęcić niejednego fana. Wydaje mi się jednak, że jeżeli podobał się Wam zwiastun to będziecie usatysfakcjonowani, bo film jest dokładnie tym, na co się zapowiadał. I każdy powinien zinterpretować to sobie wedle własnego uznania.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz