środa, 23 października 2019

American Film Festival 2019: Filmy, które warto zobaczyć


Wczoraj opublikowano program dziesiątej edycji American Film Festival. Obiecałem jakiś czas temu kilku osobom, że wypiszę filmy, które warto będzie tam zobaczyć. Zarzekałem się, że będzie krótko. No cóż, jest to trochę dłuższe, niż początkowo planowałem, ale tegoroczny program pęka w szwach i jest w czym przebierać.


Widziałem i polecam:

„The Lighthouse” (reż. Robert Eggers): o ten film będzie pewnie zażarta walka, bo to może być jedna z niewielu okazji na zobaczenie tej niesamowitej historii na dużym ekranie w Polsce. Zdecydowanie warto zaliczyć to fascynujące kinowe doświadczenie wymykające się prostym opisom. „The Lighthouse” to kino świeże, klimatyczne, ale też bezkompromisowe. Psychodeliczna jazda, często nasycona w równym stopniu grozą, co erotyzmem. Być może odbijecie się od filmu, ale znać go warto.

„The Climb” (reż. Michael Angelo Covino): a to natomiast będzie czystą przyjemnością. Film zwiastujący narodziny nowego ekscytującego duetu w świecie amerykańskiego kina niezależnego. Michael Angelo Covino i Kyle Marvin wspólnie napisali scenariusz, wystąpili w głównych rolach, a ten pierwszy jeszcze to wyreżyserował. Pomiędzy panami jest naturalna chemia na ekranie, humor w jaki celują jest niewymuszony, a do tego mają talent do pisania zabawnych, błyskotliwych dialogów. Jest to zarazem projekt ambitny technicznie, nakręcony wprawdzie z surowością charakterystyczną dla kina niezależnego, ale oparty na skomplikowanych długich ujęciach, które nadają rytmu kolejnym epizodom z życia bohaterów. Covino lubi rozpoczynać (lub kończyć) sceny w niespodziewany sposób, ciągle dba o to, żeby widza czymś zaskoczyć, rozbawić i zaciekawić. Nigdy nie pozostawia jednak z uczuciem, że ktoś tu starał się zbyt bardzo i zobaczyliśmy coś wymuszonego przez scenarzystę.


„Madelaine’s Madelaine” (reż. Josephine Decker): film można już było zobaczyć na zeszłorocznych Nowych Horyzontach, ale jeżeli ktoś go jeszcze nie widział to zdecydowanie warto nadrobić. Niebanalny, intrygujący, niemizdrzący się do widza, portret choroby psychicznej. Znakomita główna rola, Helena Howard chwilami daje na ekranie takiego czadu, że głowa mała. Nie mniejszego czadu daje za kamerą też Josephine Decker, udowadniając w każdej scenie, że wszystko w tym filmie było starannie przemyślane i spięte w całość przy pomocy konsekwentnej strony formalnej, która często skręca w psychodeliczne rejony.

„A Hidden Life” (reż. Terrence Malick): przyznam szczerze, że kilka miesięcy temu trochę kręciłem nosem na nowego Malicka, bo nie ma on litości dla niecierpliwych albo niewyspanych widzów, a tych zdecydowanie nie brakuje na festiwalach filmowych. „A Hidden Life” zachwyca jednak za każdym razem, gdy kamera pokazuje pokryte zielenią górskie austriackie krajobrazy, gdy śledzi życie we wiosce, pokazuje stare drewniane chaty i miejscową ludność pochłoniętą swoimi codziennymi zajęciami. „A Hidden Life” to medytacja na temat granic moralności w czasie wojny. Filozoficzny traktat o powinnościach wobec rodziny, społeczeństwa i własnego sumienia. I w końcu historia o nieprzyjemnych konsekwencjach wynikających z podążania własną ścieżką jeżeli skierowana jest ona w przeciwnym kierunku niż główny trakt używany przez resztę ludzi. Jeżeli jednak nie lubicie filmów Malicka z tego stulecia to ten raczej też tego nie zmieni.


Filmy starsze, ale warte nadrobienia/odświeżenia sobie:

„Heaven Knows What” (reż. Benny Safdie, Josh Safdie): jeżeli widzieliście na Netfliksie „Good Time” z Robertem Pattinsonem i podobało się, no to zdecydowanie warto teraz nadrobić wcześniejszy film braci Safdie, który zainspirował Roberta do napisania do nich maila o treści: „hej, może zrobimy coś razem?”.

„A Girl Walks Home Alone at Night” (reż. Ana Lily Amirpour): Cholernie intrygujący film, oczarowujący klimatem i przepięknymi zdjęciami, ale też wymagający cierpliwości i odpowiedniego nastroju.


„Winter’s Bone” (reż. Debra Granik): czyli pierwsza nominacja do Oscara dla Jennifer Lawrence, ale też film, który zainicjował jej oszałamiającą karierę. Jest tu czym się zachwycić - mroźnym, surowym klimatem miejsca położonego głęboko w pokrytych śniegiem górach Ozark, aktorskimi popisami Johna Hawkesa i młodziutkiej Lawrence, a także reżyserią Debry Granik.

„Do the Right Thing” (reż. Spike Lee): młody Spike Lee to mój ulubiony Spike Lee, a „Do the Right Thing” to film, który zwyczajnie wypada znać, ale też warto znać.

I warto pamiętać, że festiwal daje okazję do ponownego zobaczenia na dużym ekranie nie tylko „Blade Runnera 2049” Denisa Villeneuve, ale również „Blade Runnera” Ridleya Scotta.


Coś dla posiadaczy karnetów, czyli filmy niekoniecznie obowiązkowe, ale warte rozważenia:

„Bull” (reż. Annie Silverstein): czaiłem się na to w Cannes, bo robiło nadzieję, że to może być coś zbliżonego klimatem do urzekającego filmu „The Rider” Chloe Zhao. Nie do końca spełniło tę rolę, bo to jednak innego rodzaju historia, ale jeżeli lubicie opowieści o „zwykłych ludziach” to warto z nimi zwiedzić przedmieścia Houston.

„Untouchable” (Ursula Macfarlane): jeżeli ktoś jakimś cudem wciąż żałuje, że świat filmu stracił Harveya Weinsteina i odnosi się sceptycznie do całej afery z jego udziałem, no to powinien sobie zobaczyć ten dokument. Od strony formalnej nie ma szału, klasyczne gadające głowy, ale przecież istotne są świadectwa, jakie składają kolejne kobiety, a także opowieści o tym, jakim człowiekiem ogólnie jest Weinstein.



Co ja bym chciał zobaczyć:

„The Irishman” (reż. Martin Scorsese): bo to jedna z niewielu okazji do zobaczenia nowego filmu Scorsese na dużym ekranie.

„Jojo Rabbit” (reż. Taika Waititi): bo to możliwość zobaczenia nowego filmu Taiki Waititiego na dwa miesiące przed premierą kinową.

„Knives Out” (reż. Rian Johnson), „Marriage Story” (reż,. Noah Baumbach), „Amazing Grace: Aretha Franklin” (reż. Sydney Pollack, Alan Elliott): bo zbierały rewelacyjne recenzje, a „Knives Out” ma szansę być jednym z najprzyjemniejszych (i sprawiających największa radochę) seansów na festiwalu.

„Midsommar – Director’s Cut” (reż. Ari Aster): bo jeszcze mi mało tej opowieści.

„The Art of Self-Defense” (reż. Riley Stearns): bo to jeden z dwóch tegorocznych filmów z Jessem Eisenbergiem i Imogen Poots. Mam jednak nadzieję, że do dwóch razy sztuka, bo „Vivarium” było dość średnie. Bardzo dobre recenzje zdają się to potwierdzać.

„The Two Popes” (reż. Fernando Meirelles): bo wystarczy zobaczyć zwiastun, żeby już ustawić się w kolejce na seans, albo odpalić pierwszego dnia, gdy tylko film trafi na Netflix.

„Ford v Ferrari” (James Mangold): bo wciąż za mało powstało filmów o szybkich samochodach w których bohaterowie nie zmienialiby ręką toru lotu wystrzelonej rakiety.


Bawcie się dobrze, życzę udanych seansów i szczerze ich zazdroszczę, bo nie dam rady się tam pojawić.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz