„Ad Astra” to rodzaj kina, które nieczęsto już możemy gościć w multipleksach. Autorskie kino sci-fi, wyglądające jak przepiękna wysokobudżetowa wakacyjna produkcja (film został sfinansowany jeszcze przez Foxa, ale do kin wypuścił go już Disney), ale fabularnie, klimatem i stylem opowiadania raczej bliższe produkcjom z okresu, gdy w Hollywood warunki jeszcze dyktowali młodzi utalentowani reżyserzy, a nie księgowi.
Film opowiada o długiej podróży przez układ słoneczny i przypomina skrzyżowanie takich tytułów jak: „2001: Odyseja kosmiczna”, „Czas Apokalipsy” i „Drzewo życia” (w sumie to czegokolwiek od Malicka). Od Kubricka reżyser (James Gray) pożycza zachwyt kosmosem i niespieszne tempo zanurzania się w nim, od Coppoli długą podróż będącą dosłownym zmierzanie w głąb mroków ludzkiej natury, a od Malick natchnioną narrację z offu, którą… można różnie odbierać. Najciekawsze są chyba te nawiązania do „Czasu Apokalipsy”, bo film praktycznie ponownie reinterpretuje „Jądro ciemności”, ale robi to w sposób na tyle oryginalny, żeby nie ocierać się o plagiat, ale też na tyle świadomy i szczery we wskazywaniu źródła inspiracji, żeby nie było wątpliwości, co Jamesowi Gray’owi chodziło po głowie. Jest więc daleka podróż poza granice cywilizacji w sekretnej misji zabicia odznaczonego weterana, który najprawdopodobniej oszalał. Mamy kolejne przystanki w podróży, które tylko podkreślają jak daleko poza „normalną rzeczywistość” zawędrował już główny bohater. Jest narracja z offu komentująca tę podróż. Pojawia się nawet ekwiwalent tygrysa wyskakującego nagle z dżungli.
Niesamowite w filmie „Ad Astra” jest to, ile pomysłów zdołano upchnąć w tej dwugodzinnej historii, jednocześnie pozwalając każdemu z tych motywów odpowiednio wybrzmieć, unikając przy tym pogoni do kolejnych scen, stawiając raczej na kontemplację i powolne zmierzanie w wyznaczonym kierunku, ale jakimś cudem wciskając do tego jeszcze kilka emocjonujących scen akcji, w tym jedną odpowiadającą na pytanie, jakby wyglądali „Szybcy i wściekli”, gdyby seria naprawdę przeniosła się w kosmos. Jest to przy tym film nierzadko oszałamiający wizualnie, oddający piękno i monumentalność wszystkich ciał niebieskich, jakie napotyka na swojej drodze główny bohater (doskonała rola Brada Pitta), pozwalający się poczuć, jakbyśmy naprawdę opuścili naszą planetę.
Szkoda więc, że finałowi daleko do autorskiego kina sprzed dekad, bo łatwe, przyjemne i dość naiwne zakończenie wyraźnie odstaje od reszty filmu. Gray najwyraźniej zdaje sobie z tego sprawę, bo w wywiadach dawał do zrozumienia, że z realizacją takich filmów łączą się niewygodne kompromisy, czego ofiarą najczęściej padają zakończenia. Przypuszczam, że oryginalny scenariusz kończył się w nieco inny (bardziej ponury) sposób. Jeżeli rzeczywiście tak było to przykro mi, że Gray jednak nie dał rady o niego zawalczyć, bo to mógł być o wiele lepszy film. Co nie zmienia faktu, że to kino ambitne, cudne wizualnie, zabierające widza w nastrojową podróż, którą warto odbyć.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz