niedziela, 11 sierpnia 2013

The World’s End - recenzja


Lubię filmy Edgara Wrighta. Nawet bardzo. Na swój sposób kocham. Ale jest to uczucie trudne, nie przyszło łatwo, rodziło się w bólu, znoju i krzykach. No dobra, przesadzam trochę, co nie zmienia faktu, że moje dotychczasowe relacje z Trylogią Trzech Smaków Cornetto przebiegały zawsze według tej samej zasady. Najpierw był zwiastun. Zabawny, błyskotliwy, rozbudzający oczekiwania. A później była premiera kinowa. Brutalne sprowadzenie na ziemię, ostudzenie rozgrzanej głowy i lekkie rozczarowanie. Zawsze efekt finalny rozjeżdżał się z moimi oczekiwaniami. Ale to nie koniec procesu, bo wtedy następował najważniejszy etap. Akceptacja. A może raczej zrzucenie klapek z oczu. Gdy już przetrawiłem to co zobaczyłem, zaakceptowałem kierunek w jakim podążył scenariusz i poukładałem sobie wszystko w głowie, ulegałem czarowi błyskotliwej grze konwencją gatunkową, nie nachalnym nawiązaniom do klasyki, obudowaniu tego wokół ciekawej fabuły i zaprawieniu całości brytyjskim humorem.

W powyższy schemat nie wpisał się „Scott Pilgrim kontra świat”, którego pokochałem miłością bezwarunkową od pierwszych minut. No ale to w dorobku Wrighta dość nietypowa produkcja, produkt na wskroś amerykański, nawiązujący do tamtejszej popkultury, do gier z przełomu lat 80. I 90., do komiksów, sięgający po aktorów zza wielkiej wody i bazujący do tego na kanadyjskim komiksie. Mieszanka jakby stworzona pode mnie, czego wyraz dałem przy „projektowaniu” logo Kinofili.

Najnowszy film Brytyjczyka, „The World’s End”, zamykający wspomnianą już trylogię, idealnie natomiast wpisuje sie w tenże schemat. Znów nie do końca dostałem to, czego się spodziewałem. Jest mi o tyle niezręcznie, że nie do końca wiem, czego tak w zasadzie oczekiwałem. Chyba po prostu brawurowej zabawy konwencją sci-fi. Dostałem natomiast całkiem wciągającą historię, którą nie do końca wiem jak ugryźć. Jak na komedię, za mało śmieszne. Jak na pastisz, zbyt oszczędne w filmowych nawiązaniach. Jak na rasowe sci-fi, za mało poważne (no dobra, to akurat żaden argument). Czyli w sumie typowy brytyjski film Wrighta. I to dosłownie, bo od tygodnia nie przestaje mi chodzić po głowie, a wraz z upływem kolejnych dni doceniam go coraz bardziej.

A jest co docenić. Chociażby, po raz kolejny, aktorski duet: Simon Pegg i Nick Frost. Pegg jest wyśmienity, w smoliście czarnych włosach, koszulce Sisters of Mercy i znoszonych ciuchach podstarzałego fana metalu, w zdecydowany sposób odcina się od swojego zwyczajowego wizerunku. Do tego jego postać, to taki trochę zły brat bliźniak bohaterów, których odgrywał w dwóch poprzednich filmach Wrighta. Nieudacznik, ale bynajmniej nie poczciwina, podstępny manipulator, egoista i kombinator, do tego alkoholik i ekstremalny przypadek kompleksu Piotrusia Pana. Również dynamika jego relacji z Frostem działa na innych zasadach jak dotychczas, bo i Frost odszedł od wizerunku krągłego, nieco głupawego, ale za to uroczego, kolegi. I to jest fajne, ciekawe, mniej oczywiste.

Nieoczywista jest również fabuła, która bywa wprawdzie nieco mętna, nie zawsze przekonująca, ale za to z całą pewnością nieprzewidywalna. I nie mam nawet na myśli jakiś pomniejszych twistów, bo te są zasygnalizowane odpowiednio wcześniej. Chodzi o długie zwlekanie z nadaniem historii kształtu i obraniu jakiegoś kierunku, który wprawdzie majaczy na horyzoncie od samego początku (ostatni tytułowy pub „The World’s End”), ale szybko staje się jasne, że nie o pijacką odyseję tutaj chodzi. Co oczywiście nie przeszkadza bohaterom, w kontynuowaniu dionizyjskiej przygody.

Wright już zdążył nas przyzwyczaić do tego, że jego filmy są świetne techniczne, a montaż i dobrane piosenki odgrywają istotną rolę w kształtowaniu ich charakteru. Tak też jest i w tym wypadku. Jest dynamicznie, nowocześnie, orzeźwiająco. Ładnie się to uzupełnia z licznymi atrakcjami fabularnymi. Scenarzyści zadbali, żeby nie było nudno, ciągle coś się dzieje, żarty przeplatane są ożywczymi scenami akcji, padają różne nawiązania do poprzednich filmów z „trylogii”, przewija się również kilka zabawnych lejtmotywów, całość jest zgrabnie spięta i zapieczętowana zapadającym w pamięci epilogiem.

Wygląda na to, że podczas pisania dokopałem się do pokładów radości, pozbierałem myśli, odkryłem film na nowo i rozkochałem w nim. Nie ma w tym wiele przesady, bo powyższy tekst powstawał przeszło tydzień, wielokrotnie przy tym ewoluując. No cóż, zapomnijcie, że na cokolwiek narzekałem, a trzeci akapit wydrukujcie i rytualnie spalcie. Nie zapomnijcie również o odłożeniu sobie kilkunastu/dziesięciu złotych. Na razie nie wiadomo, czy jakiś polski dystrybutor raczy to w ogóle wypuścić do kin, ale nawet jeżeli nie, za coś te DVD i Blu-Ray’e trzeba później kupić, aye?

0 komentarzy:

Prześlij komentarz