Sugerowało to już zakończenie pierwszego „Naznaczonego”. Czarną wizję zdawało się potwierdzać dodanie „rozdziału drugiego” w podtytule sequela. Wciąż jednak miałem nadzieję, że się mylę. Niestety nie. Koszmar powrócił. James Wan znowu rozpoczął wypuszczanie do kin w krótkich odstępach czasu kolejnych kilkudziesięciominutowych odcinków niezbyt udanej historii. Zdarzyło się to już wcześniej przy okazji serii „Piła”. Zaczęło się od całkiem niezłej pierwszej części, którą wyreżyserował. Film okazał się dużym sukcesem i nikogo nie zdziwiło powstanie sequela, którego Wan już tylko napisał. Finał ewidentnie zapowiadał kolejną odsłonę, co stało się normą w wypuszczanych corocznie kolejnych „odcinkach” krwawego kinowego serialu, nad którym czuwał pieczę jako producent. Nie wiem jak to się skończyło. Skapitulowałem w okolicach piątej części, nie mając już sił na dalsze oglądanie bezsensownej rzezi przeplatanej pretensjonalnym bełkotem Jigsawa. Trzeba jednak się cieszyć, że w końcu dobrnięto do jakiegoś finału (?), bo dochodziło później do absurdalnych sytuacji, gdy następne części były reżyserowane przez kolejno montażystę i scenografa poprzednich filmów.
„Naznaczony: rozdział 2” niejako powiela tę formułę. Nie jest to wprawdzie w żadnym razie kino tak ekstremalne jak wyżej wymieniona seria. Przemocy w makabrycznej formie tutaj nie uświadczymy, to przede wszystkim film grozy, bardzo wierny gatunkowym regułom, ale usiłujący przy tym pokazać coś oryginalnego. Co nie przeszkadza reżyserowi w jawnym eksploatowaniu świeżo stworzonej marki. Osoby, które oglądały pierwszą część, zapewne pamiętają zakończenie rodem z ostatniego odcinka „Miasteczka Twin Peaks”. Ja pamiętałem nadto dobrze, bo obejrzałem go przedwczoraj. Jedynkę (gdy śmigała w kinach) ominąłem szerokim łukiem, bo jedyne co mnie w niej zainteresowało, to udział Rose Byrne. Dużo pozytywnych opinii na temat filmu i bardzo dobra tegoroczna „Obecność” (również w reżyserii Jamesa Wana) skłoniły mnie jednak do podarowania mu szansy, obejrzenia i ewentualnego wybrania się do kina na sequel. No cóż, nie uznałem filmu za przesadnie dobry, ale skończył się w taki sposób, że nie sposób było nie wybrać się na kontynuację…
W zasadzie to o obydwu częściach można napisać to samo. Dużo bzdur, nietrafionych pomysłów i posmaku tandetnej historyjki grozy, ale… niewyzbyte plusów. Przede wszystkim, Wan może i nie posługuje się gatunkowymi narzędziami z mistrzowską precyzją, ale nie można mu odmówić dużego talentu. Straszenie w jego wykonaniu nie polega jedynie na dennych „jumperach”, potrafi budować nastrój grozy, wykańczać nerwowo atmosferą, kreować napięcie. Historia jest taka sobie, nie zachwyca, nie jest specjalnie oryginalna (choć usiłuje) ani tym bardziej udana, ale muszę przyznać, że z uznaniem patrzyłem jak w sequelu rozwinięto niektóre wątki z pierwszej części. Scenom pozornie bez znaczenia (skupionym na epatowaniu grozą) nadano nowych znaczeń. To było fajne. Dość urzekający był również Patrick Wilson w roli obłąkanego szaleńca. Urzekający w ten trudny do sprecyzowania sposób, gdy do końca nie wiemy, czy podoba nam się aktorska kreacja, czy też sinusoidalna rola, skacząca od stanów campowych, po inspirację Nicholsonem ze „Lśnienia” (w pewnym momencie byłem już prawie pewien, że Wilson za moment przerąbie się przez pewne drzwi, wsadzi głowę w otwór i powie: „Heeere’s Johnny!”)
No ale to tyle plusów, do tego dość wątpliwych, bo każdy z nich składa się z udanego fundamentu pokrytego niestety warstwami błota. Najwyraźniej ma to jednak swoją publikę, której nie przeszkadza, że robione jest to niczym taśmowa produkcja, a kolejne odcinki cyklu będą zapewne wypuszczane do upadłego. Dwójka na szczęście (chyba) ostatecznie zamyka wątek rodziny Lambertów, więc trzecią część już bez większego żalu będę mógł sobie odpuścić...
0 komentarzy:
Prześlij komentarz