niedziela, 6 października 2013

ISOBAR, czyli o tym jak przez 25 lat pracowano nad plagiatem "Obcego".

W roku 1987 Carolco Pictures zakupiło prawa do futurystycznego horroru w konwencji science fiction. Historia napisana przez przyszłego scenarzystę „Podziemnego kręgu”, Jima Uhlsa, bezczelnie kopiowała pomysły z dwóch filmów: „Obcy – Ósmy pasażer Nostromo” oraz „Obcy – decydujące starcie” (dla wygody w dalszej części tekstu będę używał bardziej poręcznych angielskich tytułów: „Alien” i „Aliens”). Sam autor reklamując scenariusz potencjalnym klientom opisywał go jako „Obcego w pociągu”. Fabuła nie należała do specjalnie wyszukanych. W superszybkiej kolei metra uwolniona zostaje genetycznie zmodyfikowana forma życia. Humanoidalny stwór posiada mózg zaprojektowany do pełnienia roli twardego dysku, który zostanie wykorzystany przy projekcie sztucznej inteligencji. Akcję osadzono w bliskiej przyszłości w sparaliżowanym korkami Los Angeles. Uhls kreślił wizję stojących bez ruchu samochodów w ogłuszającej kakofonii klaksonów. Miało to być na tyle dużym problemem, że w dialogach nawet nawiązywano do niedawno wprowadzonego w tym okręgu prawa zakazującego trąbienia. „Super-metro” jest więc w tym świecie jedynym sensownym środkiem transportu.

Carolco była u progu swego złotego okresu. Niebawem mieli wypuścić do kin trzecią część „Rambo”, w następnych latach czekały ich takie finansowe sukcesy jak „Pamięć absolutna” i „Terminator 2”. „Dead Reckoning” (taki był ówczesny tytuł projektu) mógł spokojnie popłynąć na fali sukcesu wyżej wymienionych. Zwłaszcza z Joelem Silverem w roli producenta i Ridley’em Scottem na stanowisku reżysera. Ten drugi już odchorował źle przyjętego przez krytykę i widzów „Łowcę androidów”, po którym przez dłuższy czas nie miał ochoty na dalsze babranie się w gatunku science-fiction. Do zmiany zdania skłoniła go wpadka finansowa filmu „Legenda” oraz chłodno przyjęta „Osaczona”. Z sobie tylko wiadomych powodów uznał, że „Dead Reckoning” może być jego szansą na powrót do pierwszej ligi.


Scott zdecydował się na podjęcie prac nad projektem w roku 1988, o pomoc poprosił scenografa Norrisa Spencera (w późniejszych latach zrobili wspólnie takie filmy jak: „Czarny deszcz”, „Thelma i Louise” oraz „Hannibala”) oraz H.R.Gigera, czyli autora projektów koncepcyjnych i ich wykonawcę w filmie „Alien”. Warto dodać, że nie był to ich pierwszy wspólny projekt od czasu zrealizowania słynnego filmu o załodze Nostromo. Panowie pracowali również nad nigdy niezrealizowaną ekranizacją „Diuny”. Współpraca przy „Dead Reckoning” nie zakończyła się jednak najlepiej. Podekscytowany nowym filmowym projektem Giger zabrał się z zapałem do roboty nie czekając na zaoferowanie mu jakiegoś wiążącego kontraktu. Podczas gdy niecierpliwy Szwajcar ostro pracował nad projektami koncepcyjnymi, Scott wciąż negocjował warunki realizacji z Carolco. W przeciągu kilku miesięcy Giger stworzył liczne projekty pociągów, stacji oraz przedziałów, wszystkie oczywiście w charakterystycznym dla niego, dziwacznym, niepokojącym, nasyconym erotyzmem stylu. Dość powiedzieć, że jednym z pomysłów było falliczne wyjście bezpieczeństwa wyrzucające pasażerów w eksplozji białej piany. Problem w tym, że w międzyczasie Scott zniechęcony niemożliwością porozumienia się z Silverem, krępującym jego kreatywność, zrezygnował z projektu (przemianowanego już na „The Train”) na rzecz „Thelmy i Luise”. Tyle dobrego, że Giger później wykorzystał niektóre z projektów przy pracy nad „Gatunkiem”.

Silver, porzucony przez Scotta, zabrał się za poprawianie scenariusza, zaczynając od wprowadzenia kolejnej zmiany w tytule. Tak narodził się „Isobar”. Co ciekawe, tytuł pochodził z innego niezrealizowanego scenariusza, nad którym producent pracował w połowie lat 80. Jego autor, Jere Cunningham, opisywał go jako historię mutanta zajmującego się profesjonalną walką na arenie w futurystycznym świecie, w którym przyjdzie mu podjąć wyprawę w poszukiwaniu swoich korzeni. Projektem był podobno zainteresowany sam Arnold Schwarzenegger, ale jego wymagania finansowe okazały się być zbyt wysokie dla 20th Century Fox. Austriak postawił więc na „Pamięć absolutną”. Projekt był ewidentnie martwy, ale tytuł na tyle spodobał się Silverowi, że postanowił zapytać Cunnighama o możliwość wykorzystania przy innym filmie. Zgodę otrzymał, a Uhls dopisał sobie do tego znaczenie, robiąc z Isobara akronim terminu „Intercontinental Subterranean Oscillo-magnetic Ballistic Aerodynamic Railway”. W skrócie: metro ewoluowało do postaci superszybkiej kolei (wykorzystującej pole magnetyczne do lewitacji nad podłożem) łączącej ze sobą cały świat. Aha, podróżowała w środowisku próżniowym z prędkością odrzutowca. Taka drobna ciekawostka techniczna.

Oczywiście nie była to jedyna zmiana w scenariuszu. Miejsce akcji osadzono w dalszej przyszłości, w której powierzchnia ziemi jest śmiertelnie niebezpieczna. Humanoidalny stwór był następnym stadium ewolucji życia, przystosowanym do egzystencji w warunkach nieprzyjaznych człowiekowi. W pociągu jest przewożony do specjalistycznego laboratorium, gdzie ma zostać poddany badaniom. Oczywiście uwalnia się, a żeby przeżyć musi superszybko adaptować do nowych warunków, co wymaga ogromnych dawek adrenaliny. W związku z tym zaczyna zabijać ludzi. Jakieś pytania?


Następnym w kolejce do reżyserskiego stołka był Roland Emmerich. Niemiec zwrócił uwagę szefostwa Carolco filmem „Moon 44” (przy produkcji pomagał mu Dean Devlin, z którym współpracował później przez całe lata 90.). Emmerich niezadowolony ze scenariuszu „Isobara” zarządził zasadnicze zmiany, a dokonanie poprawek zlecił Devlinowi. Po jakimś czasie panowie z zaskoczeniem odkryli (z prasy), że w międzyczasie Joel Silver zatrudnił innego scenarzystę, Stevena de Souze („Szklana pułapka”). Jego pomysły nie spodobały się jednak Emmerichowi, który był gotów pracować tylko ze scenariuszem poprawionym przed Devlina. Silver nawet nie raczył go przeczytać, faworyzując cenionego już scenarzystę ponad dwóch mało znanych twórców, którzy markę mieli sobie wypracować dopiero w połowie następnej dekady. Skończyło się więc na tym, że panowie rozeszli się w przeciwnych kierunkach.

De Souza został poproszony o gruntowne przerobienie poprzedniego scenariusza, który żywcem zrzynał z dwóch pierwszych „Obcych”. Było to na tyle bezczelne, że wzorem filmu „Aliens” pojawiał się nawet specjalny oddział wysłany przez paskudne kapitalistyczne konsorcjum (The Company) w celu schwytania stwora żywcem do celów badawczych. Do tego naszpikowany był licznymi idiotyzmami i nielogicznościami, które należało poprawić. De Souzie nie podobał się też opis potwora, który był humanoidalnym wampiropodobnym gościem w gumowym stroju wysysającym adrenalinę za pomocą wielkich szponów. Za bardzo to wszystko przypominało tandetne opowiastki science-fiction z lat 50., zmieszane z „Alienem”. Słabował też opis przedstawionego świata z mało przekonującą wizją przyszłości.

De Souza był na fali. To właśnie dzięki niemu, jako potencjalna gwiazda projektu, zaczął majaczyć Sylvester Stallone. Zaczęło się od spotkania, na którym Sly chciał tylko przedyskutować możliwość poprawienia przez niego scenariusza do „Człowieka demolki”. Przy tej okazji rozmowa zeszła im na temat „Isobara”, de Souza podzielił się z aktorem swoimi pomysłami na film, te spodobały się aktorowi na tyle, że zainicjowano kilka stosownych spotkań w sprawie ewentualnego angażu gwiazdy „Rocky’ego”. Ten jednak zaznaczał, że nie interesuje go nakręcenie Rambo w konwencji sci-fi. De Souza zaproponował więc powtórzenie pomysłu ze „Szklanej pułapki” - przedstawienie go jako przeciętnego faceta, który przypadkiem znalazł się w pociągu i musi jakoś przeżyć. Nie spodobało się to producentom, którzy chcieli żeby bohater grany przez gwiazdę kina akcji posiadał jakikolwiek „specjalny” status i zrobić z niego przynajmniej ochroniarza. Scenarzysta zaproponował więc kompromis - zasugerowanie widowni oraz fikcyjnym pasażerom pociągu, że jego postać jest kimś nadzwyczajnym. Dopasować do tego odpowiednie zachowanie i mylące gesty, ale w pewnej chwili ujawnić, że jest jedynie aktorem przygotowującym się do roli. Ewoluowało to później w kontrolera jakości obsługi świadczonej przez pracowników firmy przewozowej.


Ostatnimi znaczącymi poprawkami naniesionymi przez scenarzystę było dopracowanie przedstawionego świata i lepsze umotywowanie istnienia międzykontynentalnego pociągu. De Souza sięgnął po popularny w tamtym okresie temat globalnego ocieplenia i stwierdził, że tragiczny stan warstwy ozonowej uniemożliwił dalsze loty samolotami. Sytuacja jest na tyle poważna, że ludzie zmuszeni są do noszenia masek, a znaczne obszary ziemi są śmiertelnie skażone. Żeby podnieść stawkę scenarzysta zdecydował też, że bohaterowie będą uczestniczyli w inauguracyjnym kursie pociągu pomiędzy Nowym Jorkiem a Londynem.

Z ukształtowanym już scenariuszem i gwiazdą na stanie, rozpoczął się proces kompletowania obsady. Maślane oczy do głównego bohatera miała robić Kim Basinger. Michael Jeter („Tango i Cash”) został zatrudniony do roli drobnego cwaniaczka-oszusta, który dzięki sprytowi zdobył bilet na pociąg. Inna (bliżej niesprecyzowana) rola została napisana specjalnie z myślą o Sophie Loren. A James Belushi miał się wcielić w prostackiego dorobkiewicza, który zdobył fortunę na sprzedaży jajeczek i spermy za pośrednictwem ówczesnej wizji Internetu. Inni bogaci pasażerowie, zniesmaczeni sposobem w jaki zarobił krocie, mieli patrzeć na niego z góry. Oprócz tego była jeszcze starsza pani z wnuczką, która na drugim końcu kuli ziemskiej miała zawrzeć zaaranżowane małżeństwo oraz jadący na gapę młody włóczęga. W domyśle bohaterowie młodzieńczego wątku miłosnego. Reasumując - taki trochę Titanic, ale zamiast góry lodowej miała się pojawić paskuda wysysającą z ludzi adrenalinę.

No właśnie, jeżeli o paskudzie już mowa… De Souza wyśmiał poprzednie projekty, zarzucając im bazowanie na tanich sci-fi z lat 50. Sam jednak dużo czerpał z tego okresu, inspirując się „20 Million Miles to Earth” z 1957, w którym Ymir, kosmita sprowadzony z Wenus, urasta do ogromnych rozmiarów i zagraża Rzymowi. Uwagę scenarzysty przyciągnął pomysł z wyjściowo niegroźnym stworzeniem, w którym agresja zaczyna narastać dopiero w skutek licznych ludzkich szykan i prześladujących go agresywnych psów. Dopiero z czasem nabiera siły i śmiałości do zaatakowania ziemian. De Souza chciał osiągnąć ten sam efekt - wzbudzić w widzu sympatię do stworzenia, a następnie uczynić go zagrożeniem. Bazując na kolejnym filmie z lat 50. „Istocie z innego świata” Howarda Hawksa, wpadł też na pomysł upodobnienia stworzenia do rośliny. Zamysł był taki, że w związku ze zrujnowanym środowiskiem, The Company próbowało genetycznie wyhodować roślinną hybrydę potrafiącą oczyszczać powietrze. W swoich pracach badawczych osiągnęli niemałe sukcesy, ale wiązały się one z szeregiem nielegalnych eksperymentów genetycznych. Oryginalna roślina jednak zwiędła przed sfinalizowaniem testów i do Londynu musi zostać przewieziony następny osobnik. Oczywiście podczas podróży roślina się uwalnia i wpada w szał mordowania ludzi, z których wysysa wodę. Bla, bla bla. Z innych ciekawostek, kostium stwora został zaprojektowany przez wielokrotnego zdobywcę Oskarów, Ricka Bakera, który na koncie miał m.in. „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” oraz „Goryle we mgle”.


Żeby już nie rozwodzić się za długo nad szczegółami scenariusza, dodam tylko, że twórcy planowali jeszcze zmylić widzów pojawieniem się jakiejś wielkiej gwiazdy, która miała udawać głównego bohatera, a następnie bezpardonowo zabić ją zanim fabuła na dobre się rozkręci. System komunikacyjny pociągu ze światem zewnętrznym miał zostać uszkodzony przez ludzi odpowiedzialnych za stworzenie stwora. Planowali schwytać stwora, usunąć go z pojazdu na jakiejś stacji, a wszystkich przypadkowych świadków zabić w celu zatuszowania całej sprawy. Oczywiście nie wszystko poszło po ich myśli, przypadkowo utracono kontrolę nad pojazdem i wszyscy pozostali przy życiu ludzie zostali zmuszeni do podjęcia wspólnej walki z koszmarem każdego botanika.

Naprawdę niewiele już brakowało, żeby prace na planie ruszyły pełną parą. Zaledwie na tydzień przed planowaną datą rozpoczęcia konstruowania scenografii, Carolco podjęło niespodziewaną decyzję o wstrzymaniu produkcji. Nie był to już dobry okres dla firmy, która popadła w poważne tarapaty finansowe po serii kinowych wpadek, czego ukoronowaniem był „złoty strzał” w postaci „Wyspy piratów” z Geeną Davis (1995), po którym ogłosili bankructwo.

Kilka lat później De Souza próbował odkupić prawa do „Isobara”, który do dziś uważa za jeden z lepszych scenariuszy jakie napisał. Musiał jednak z pomysłu zrezygnować, bo wiązało się to z wydaniem kilku milionów dolarów, którymi należało spłacić poniesione już koszty przedprodukcyjne. Jego nadzieje ostatecznie umarły w 2003. Scenarzysta spotkał się wtedy ze Stallonem i jego menadżerem. Sława dawnej gwiazdy kina akcji mocno podupadła już w tamtym okresie i desperacko potrzebował jakiegoś projektu, który przypomni widowni o jego osobie. Niestety jego ówczesny status nie pozwalał już na zebranie funduszy na tak kosztowny projekt.


Historia jednak zatoczyła koło i prawa do projektu trafiły w ręce Emmericha i Devlina. Niemiec był już w zupełnie innej pozycji negocjacyjnej. Od czasu jak został lekką ręką odsunięty od projektu nakręcił przecież „Gwiezdne wrota” oraz „Dzień niepodległości”, a także podpisał intratny kontakt z Sony. I to właśnie japońska korporacja, namówiona przez Emmericha, wykupiła prawa do „Isobara”, zamierzając powierzyć jego realizację przyszłemu autorowi filmu „2012”. Devlin i Emmerich niewiele jednak zrobili w tym temacie w latach 90. Dopiero w roku 2001 postanowili w końcu odkurzyć stary projekt. Napisanie odświeżonej wersji scenariusza zlecili Tabowi Murphy’emu, wieloletniemu koledze i partnerowi w kilku niezrealizowanych projektach, znanemu głównie z napisania kilku disnejowskich filmów animowanych („Mój brat niedźwiedź”, „Tarzan”, „Dzwonnik z Notre Dame”).

Pierwsza wersja napisanego przez niego scenariusza nie przypadła im do gustu. Największy zarzut mieli do szorstkiego w obyciu, cynicznego głównego bohatera, któremu bliżej było do miana anty-bohatera. Drugi szkic (nazwany „The ISOBAR Run”) zmodyfikował to oraz kilka innych elementów i został zaaprobowany przez zleceniodawców. Akcja rozpoczynała się w Old Lost Angeles. Rok 2097. Ziemia przedstawia opłakany widok, powierzchnia jest pokryta brązowawą mgłą, atmosfera nieprzyjazna człowiekowi, toksyczna, a horyzont ledwie widoczny. Planeta obumarła. Ludzie wygrzebujący w tym toksycznym ścieku resztki jedzenia są regularnie mordowani przez szwadrony odzianych w ochronne kombinezony żołnierzy, nazywanych „science cops”. Na ludobójcze wypady wypuszczają się oni z New Los Angeles, podziemnego miasta pokrytego niskimi zabudowaniami, pomiędzy którymi ludzie przemieszczają się za pomocą elektrycznych samochodów. Główny bohater filmu o imieniu Prine, jest nowym rekrutem „science police”. Podczas misji na powierzchni ratuje życie dwunastoletniej Ollie, którą następnie przemyca do podziemnego miasta. Tam jakimś cudem trafiają do super-pociągu ISOBAR Mark V, przed którym dziewicza podróż na trasie łączącej Amerykę Północną z Azją przez podziemny tunel, którym pruje z prędkością 2.000 kilometrów na godzinę.

Z powodów wiadomych chyba tylko scenarzyście, dziewiczy kurs na trasie Los Angeles-Hawaje-Tokio, służy również do przetransportowania śmiertelnie groźnego ładunku. Agresywnej rośliny, zdolnej do poruszania się i potrafiącej „wytropić” wodę w jałowym środowisku. Organizm oczywiście uwalnia się i rozpoczyna polowanie na ludzi, z których wysysa całą wodę. Stworzenie powoduje chaos w super-pociągu, wytwarza na jego pokładzie mikrośrodowisko - pajęczo podobną dżunglę z poplątanych pnączy, w których przechowuje swoje ofiary. Powielono tym samym kolejny pomysł z filmu Scotta, ludzkie kokony z usuniętej sceny w „Alienie”, który znalazł rozwinięcie w sequelu „Aliens”. Prine później odkrywa, że roślina byłaby zdolna do uzupełnienia ziemskiej atmosfery w niezbędny tlen w przeciągu dziesięciu lat. W przypadku „lekkomyślnego” unicestwienia potwora odebrałby więc ludzkości szansę powrotu na powierzchnię. Czyli jak to u Emmericha, gra musi być o najwyższą stawkę. Na tym gigantomania niemieckiego reżysera się nie kończyła. To za jego inicjatywą pociąg zaprojektowano jako kilkupoziomowy pojazd zainspirowany Titanikiem.


Emmerich do spółki z Devlinem udał się w 2007 roku do Cannes w poszukiwaniu potencjalnych klientów gotowych sfinansować projekt. Ku własnemu zaskoczeniu odkryli, że wiele osób kojarzyło tytuł i sporo inwestorów wyraziło zainteresowanie realizacją filmu, ale niemożliwość zebrania całej potrzebnej kwoty zamroziła projekt na kolejne lata. Devlin w międzyczasie zaczął współpracować z Marco Schnabelem, artystą odpowiedzialnym za napisanie scenariuszy do takich perełek kinematografii jak „Bibliotekarz II: Tajemnice kopalni króla Salomona” i „Bibliotekarz III: Klątwa kielicha Judarza” oraz wyreżyserowanie „Guru miłości”. Marco ponoć wpadł na jakiś znakomity pomysł przerobienia trzeciego aktu, czyniącego historię bardziej emocjonalną i zabawną. Szczegóły na razie utrzymywane są w sekrecie. Strach się bać.

Projekt bynajmniej nie jest martwy. Devlin odgraża się, że cały czas o nim pamięta i ma zamiar doprowadzić w końcu do jego realizacji. Niekoniecznie już z gwiazdą kina akcji w głównej roli. Główny bohater wyewoluował, nadano mu głębi (przeżywa kryzys emocjonalny związany z tragedią sprzed lat). Producent najchętniej widziałby w tej roli kogoś pokroju Clive Owena. Tak więc nie smućcie się, nie rozpaczajcie, nadzieja na zrealizowanie „Isobara” nie przepadła. Jeden z jego wielu ojców wierzy, że w przeciągu najbliższych kilku lat trafi on w końcu na duży ekran. W takiej czy innej formie…

Żródło:
"Tales from Development Hell", David Hughes.

6 komentarzy:

  1. Ogólnie artykuł ciekawy ale autor chyba chce się pochwalić, że potrafi poprawnie użyć słowa "bynajmniej".

    OdpowiedzUsuń
  2. dokładnie to samo pomyślałem: słowo "bynajmniej" dominuje. A tekst okej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny tekst, którego słowa bynajmniej nie zabijają :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bynajmniej nie chciałem się chwalić. Lubię to słowo, może za bardzo. No ale bez przesady z tym rasizmem słownikowym, nie użyłem aż tak dużo razy, pięć użyć na tak długi tekst nie jest jakimś strasznym wynikiem. Oczywiście dwa razy w jednym akapicie, do tego kończącym tekst, było już przesadą… ;) No nic, poprawione, cztery słowa "bynajmniej" padły ofiarami edytorskiego plutonu egzekucyjnego. Na placu boju ostało się tylko jedno.

    @Mefisto, dzięki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajne. Lubię historie o filmach, które nie powstały, albo powstawały w bólach. Sam pomysł podobny trochę do Snowpiercera, tu pociąg i tam pociąg, ale inspiracji chyba nie ma. Taką mam tylko uwagę - z Robocopem Carolco nic nie miało wspólnego, może chodziło o Orion Pictures?

      Usuń
    2. Koszmarnie spóźniona reakcja z mojej strony - zupełnie umknęła mi twoja wypowiedź, wybacz - ale w końcu poprawione. Chodziło o Carolco Pictures, "Robocop" natomiast znalazł się w tekście przez niedopatrzenie, już został zamieniony na "Rambo". Dzięki. ;)

      Usuń