Zauważam w ostatnich latach pewien trend. Nową rasę młodych aktorek. Zosie-samosie. Kiedy zaczynają odczuwać znużenie kolejnymi podobnymi propozycjami aktorskimi, albo przeciwnie, nie otrzymują żadnych, zakasują rękawy, łapią za klawiatury i same je sobie piszą. Tak było w zeszłym roku z bardzo fajnym (choć nieco słabującym w ostatnim akcie), niesztampowym i porywająco świeżym filmem „Ruby Sparks” napisanym przez Zoe Kazan. Tak od kilku lat czyni też Brit Marling, o której niezbyt udanym „The East” pisałem kilka miesięcy temu. Ale dopiero Rashida Jones zdołała napisać - do spółki z Willem McCormackiem - scenariusz, który nie dość, że zachwyca, to jeszcze pozbawiony jest większych błędów i trzyma wysoki poziom od początku do końca. Rashida wygrała starcie z koleżankami nokautem, bo postawiła na historię prostą, nieprzekombinowaną, ot, taką zwyczajnie życiową.
No ale po kolei. Najpierw poznajemy bohaterów. Wydawałoby się świetnie dobraną parę. Lubią się, ba, kochają. Widać, że cieszą się ze wspólnie spędzanego czasu, dużo żartują, ale i troszczą się o siebie. Sielanka. Są jednak pewne rysy na tym idealnym obrazku. Ona jest przebojową kobietą sukcesu, zajmuje się przewidywaniem i kształtowaniem trendów, pisze książki, występuje jako ekspert w programach telewizyjnych. On jest natomiast lekkoduchem, typem artysty z rozgrzebanym od miesięcy (lat?) projektem, którego chyba nigdy nie dokończy. Żyje na jej koszt, w domu opłacanym z jej wypłat, a zamiast na rozmowy o pracę umawia się na surfowanie. Wyczuwalny jest nadchodzący konflikt, rychłe rozstanie, po którym zapewne oboje będą musieli coś w sobie zmienić, zanim będą mogli się ponownie zejść ze sobą. A po kilku minutach jest niespodzianka. Do tego już dawno doszło, bohaterowie są w separacji, oczekują na rozwód, ale dalej nie mogą bez siebie żyć.
Jest więc oryginalnie, ale wspomniany wyżej schemat wciąż majaczy w tle, wszystko zdaje się na to wskazywać. On wciąż liczy na to, że ona go przyjmie z powrotem, więc żeby wzbudzić zazdrość zaczyna umawiać się z innymi kobietami. Dochodzi w końcu między nimi do kłótni, po której on rezygnuje z dalszego życia w iluzji i czekania aż Celeste zmieni zdanie. I oczywiście wtedy ona uzmysławia sobie jak bardzo go kocha. Ale w tym momencie na scenie pojawia się nowy gracz. Bardzo mały. Dziecko, które powoli rośnie w ciele kobiety, z którą on się przelotnie umawiał. I wtedy staje się jasne, że nie będą to ciepłe kluchy dla miłośniczek Katherine Heighl.
Oczywiście jest to pozornie dość prostackie rozwiązanie scenariuszowe rodem z telenoweli. Ale ważne jest, jak zostaje ono sprzedane, w jaki sposób przygotowuje się do tego widza, no i oczywiście, co z tego dalej wynika. I tutaj wchodzi na scenę podstawowa wartość „Celeste i Jesse – Na zawsze razem”, szczerość i naturalność z jaką zostało to napisane. Nie było intencją twórców sięganie po rozczulające melodramatyczne wątki i tanie motywy. Pokazują, że życie potrafi się czasem niesamowicie skomplikować i wtedy najbardziej oczywiste rozwiązania niekoniecznie muszą być tymi słusznymi. W tym wypadku, wydawałoby się, że bohaterowie są dla siebie stworzeni, od dzieciństwa uwielbiają spędzać ze sobą czas, doskonale się rozumieją i po prostu mają obowiązek wobec wszechświata, żeby w końcu się zejść na nowo.
Szybko staje się jednak jasne, że nie będzie to takie łatwe, a może wręcz niemożliwe. Scenarzyści nie ułatwiają bowiem finałowego wyboru. Jesse pragnie dziecka (w przeciwieństwie do Celeste), chce zostać ojcem, a kobieta, która zaszła z nim w ciążę, nie jest może typem dziewczyny-kumpla o podobnym poczuciu humoru, ale jest za to dobrą partnerką, ciepłą, oddaną, zrównoważoną. Życie z nią i stworzenie rodziny wydaje się więc niegłupim pomysłem. Mamy więc wybór między tym co oczywiste, stworzeniem rodziny z osobą, która przez całe życie wydawała się być tą Jedyną, a niespodzianką, kimś przypadkowym, wynikłym niejako z przypadku, ze źle poprowadzonych relacji z życiowym partnerem, ale przez to przecież niemniej ważnym i realnym.
Co warto jeszcze zaznaczyć, padają tutaj nieco melodramatyczne rozterki, ale wynikają raczej z moich osobistych przemyśleń w trakcie filmu. Twórcy nie epatują niczym, pozwalają sytuacji rozwijać się naturalnym tempem, bohaterowie ewoluują, cieszą się, cierpią, przeżywają rozterki, ale w sposób stonowany, bez popadania w dramatyzm, deklarowania miłości w strugach deszczu, wsłuchiwania się w rzewne piosenki etc. Przez to jest to naturalne, szczere, realistyczne, co będę powtarzać do znudzenia. I takie jest do samego końca, co jest niestety nieczęste we współczesnych - nazwijmy to odrobinę na wyrost - komediach romantycznych.
Wypadałoby jeszcze wspomnieć o aktorach, bo film okazał się szansą na zaistnienie w pierwszoplanowych rolach dwójki ciekawych postaci. Rashida Jones to osoba, którą wielu już kojarzy, ale głównie z małego ekranu, z seriali takich jak „Biuro” oraz „Parks and Recreation”. Na dużym ekranie grywała dotąd raczej ogony, drugo- i trzecioplanowe postacie. Kto ją kojarzył z telewizji, ten pewnie zwracał uwagę, reszta zapewne w mgnieniu oka o niej zapominała. Andy Samberg zaś znany jest głównie z wygłupów w Saturday Night Live i humorystycznych piosenek robiących furorę na Youtube (nagrywanych razem z grupą The Lonely Island). Na dużym ekranie, podobnie jak Rashida, pojawiał się głównie w epizodach, a jego dwie dotychczasowe pierwszoplanowe role w „Hot Rod” i „Spadaj, tato” najlepiej zbyć milczeniem.
Oboje w końcu mają okazję zaprezentować się we wprawdzie lekkim, ale nie wyzbytym głębi materiale, w którym dla odmiany mogą coś zagrać. Może i nie ma nad czym się rozpływać, ale wykonali porządną robotę, stworzyli postacie z krwi i kości, w czym oczywiście pomógł bardzo dobry scenariusz. A, no i w tle przemyka jeszcze kilku innych ciekawych aktorów, zdecydowanie zaznaczających w filmie swoją obecność – Emma Roberts, Elijah Wood i coraz śmielej poczynająca sobie w świecie dużych produkcji, Ari Graynor.
„Celeste i Jesse – Na zawsze razem” to mój ulubiony rodzaj kina: prosta, nieprzekombinowana historia o życiu, bez wielkich dramatów, łzawych gestów, za to niegłupia, zabawna, wyważona i nieulatująca z głowy od razu po seansie. Kciuk w górę. A nawet dwa.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz