Ooo, jak łatwo byłoby zniszczyć ten film. Praktycznie aż się prosi o to. Hollywodzka wizja klasycznej japońskiej opowieści o 47 roninach, z azjatami mówiącymi po angielsku, zaprawiona demonami, wiedźmami, innymi kolorowymi stworami, a w samym epicentrum nie kto inny, jak gaijin Keanu Reeves. Przecież to praktyczny samograj dla złośliwego krytyka, który ma ochotę sobie poużywać na jakimś filmie.
Nic z tego. Wybaczcie. Przyznaję, poszedłem do kina z nadzieją, że nawet jeżeli się nie spodoba, to przynajmniej zainspiruje do napisania kąśliwej wrzuty. Dwie godziny bólu na sali kinowej, ale za to ile później przyjemności przy klawiaturze. A tu klops. Z miską ryżu. Film bynajmniej nie okazał się zacną produkcją. O nie, tak dobrze nie było. Nie okazał się jednak też tragicznie złą. Czasem to nawet jeszcze gorzej, bo obojętność to najgorsze co może spotkać w kinie. „47 roninów” początkowo podąża tą właśnie ścieżką. Beznamiętnie opowiedziana historia, tradycyjnie drewniany Keanu snujący się po ekranie, drobne eksplozje pozbawionych polotu efektów specjalnych i fabuła upstrzona fabularnymi kliszami namiętnie wykorzystywanymi w opowieściach o Kraju Kwitnącej Wiśni snutych przez mieszkańców Kraju Gorącej Parówki (w bułce).
Nie sposób jednak nie zauważyć, że całość nabiera z czasem większego polotu, a twórcy wykazują się zaskakującym brakiem ignorancji przy kreśleniu rzeczywistości feudalnej Japonii. Pewne kwestie są wprawdzie wykładane w zbyt oczywisty sposób, ale zadbano o zaakcentowanie istotnej kwestii samurajskiego honoru, nawiązuje się do kodeksu bushido, a seppuku określa się w prawidłowy sposób bez wspominania bardziej kojarzonego na zachodzie terminu harakiri, który w Japonii uznaje się za wulgarny. No i przede wszystkim, realiom samurajskim poświęca się dość czasu, żeby zrozumiały był dramatyczny los 47 wojowników, którzy w imię sprawiedliwości i honoru swojego mistrza podjęli się straceńczej misji, która nawet w przypadku sukcesu, musiała się zakończyć ich śmiercią.
Można oczywiście sarkać, że wymieszano to z elementami magicznymi, ale zrobiono to z głową, na azjatycką modłę, sięgając po miejscowe mityczne stwory i estetykę anime. Pomijając bezkrwistość widowiska i znikomą erotykę, można nawet porwać się na porównania z takimi animowanymi filmami jak „Ninja Scroll”. Równie to chwilami głupie, ale podobnie zyskujące na elementach wschodniej metafizyki i żonglerce ponadnaturalnymi motywami. W ogólnym rozrachunku przeciętniak, ale za to przyzwoity przeciętniak.
P.S. Keanu może i nie porywa aktorsko, ale za to znakomita część skośnookiej obsady już tak, no ale przy tak utalentowanej obsadzie to nic dziwnego. Szczególnie cieszy Tadanobu Asano, coraz śmielej poczynający sobie w hollywoodzkich blockbusterach. Bardzo dobrze, na azjatyckim rynku już wiele razy udowodnił, że jest zdolnym aktorem, pora żeby usłyszała o nim reszta świata.
Dzięki za tę recenzję!
OdpowiedzUsuńKurcze, poważnie się waham, czy iść na ten film czy nie. Z jednej strony uwielbiam japońskie klimaty i samurajskie opowieści, poza tym jest Asano.
A z drugiej... Reeves? Dlaczego Reeves? Dlaczego on od lat ma w każdym filmie dokładnie ten sam wyraz twarzy? :D
Znalazłem przedpremierę hahaha xD
OdpowiedzUsuń47roninowonline.end.pl
Uwielbiam kino japońskie, szczególnie samurajskie, bardzo podobała mi się wersja "47 roninów" z 1978 (reż. Kinji Fukasaku). Gdy obejrzałem trailer nowego filmu z Keanu, byłem przerażony i zadałem sobie pytanie "WTF?" I trudno mi uwierzyć, że film nie okazał się tragicznie zły. Owszem, ma kapitalną japońską obsadę, ale czy to wystarczy? Mam wątpliwości, ale pewnie kiedyś, z ciekawości, obejrzę.
OdpowiedzUsuń