Dokładnie taki rodzaj filmu, jakiego można byłoby się spodziewać po duecie Millar-Vaughn. Dla przypomnienia, Mark Millar to błyskotliwy scenarzysta komiksowy, odpowiedzialny m.in. za wywrócenie do góry nogami schematu fabularnego "od zera do bohatera" (Wanted, o którym swego czasu napisałem tekst) oraz zabawieniu się formułą komiksu superbohaterskiego ("Kick-Ass"). Matthew Vaughn jest natomiast niepokornym brytyjskim reżyserem specjalizującym się w kinie gangsterskim, przenoszeniu na duży ekran komiksów oraz narażaniu się grubym szychom z Hollywood. Vaughn od zawsze marzył o zrobieniu klasycznego filmu o Bondzie, próbował nawet załapać się na stanowisko reżysera "Casino Royale", ale okazję wyrażenia miłości do szpiegowskiego kina akcji miał dotąd jedynie przy okazji realizacji niektórych scen z młodym Magneto w "X-men: Pierwsza klasa". Jego kolega podarował mu więc nielichy prezent tworząc komiks "The Secret Service".
Vaughnowska (dość swobodna) ekranizacja, "Kingsman: Tajne służby", to już jednak przede wszystkim owoc miłości reżysera do dawnego rozrywkowego kina szpiegowskiego, nic nierobiącego sobie z realizmu, powagi i szorstkości współczesnych tajnych agentów takich jak Jack Bauer, Jason Bourne i... James Bond. Wszystko jest tu na miejscu - elegancko ubrani mężczyźni w garniturach, przerysowany czarny charakter nadający nowego sensu terminowi megalomania (sepleniący, ekscentryczny i ewidentnie dobrze się bawiący Samuel L. Jackson), zapadająca w pamięci pomagierka z zestawem śmiercionośnych sztucznych nóg oraz zabójcze gadżety prezentowane w zabawny sposób.
Vaughn nigdy nie dostał szansy (i wątpliwie żeby to się kiedyś stało) na zrealizowanie pełnoprawnego filmu o Bondzie, więc zrobił to po swojemu, czyli w sposób szalony, nieprzewidywalny, nadużywający przekleństw i przemocy. Trochę jednak zwodzi odbiorcę, po kilku początkowych efektownych i pomysłowych scenach akcji, na dłuższy czas wskakuje na mało ekscytującą ścieżkę, skupiając uwagę na niezbyt oryginalnym treningu, jaki przechodzą młodzi kandydaci na nowego tajnego agenta. Nie tylko fabularnie, ale i wizualnie (położona za miastem ogromna posiadłość) przywołuje to w pamięci chociażby jego ekranizację marvelowskich komiksów o mutantach. Na szczęście w końcu się opamiętuje i mało porywającej historii daje kres sceną ekstatycznej orgii przemocy dokonanej przez Colina Firtha(!) w kościele pełnym ludzi. Jest to moment graniczny, po którym należy się już spodziewać po filmie absolutnie wszystkiego, nie obędzie się bez zbierania szczęki z podłogi. Vaughn pozwala sobie na wiele, nie ma żadnych ograniczeń, żartuje sobie z czego (i kogo) popadnie, a pomysły jakie serwuje są niczym orzeźwiająca bryza wpuszczona do stęchłego współczesnego kina akcji.
Film miewa słabsze momenty, wspomniana pierwsza godzina jest po prostu przyzwoicie zrealizowaną rozrywką, ale nieprzewidywalność, energia i brawura, z jaką zrealizowano finałowy akt nadrabia to z nawiązką. Dodać do tego lekkość, z jaką opowiedziano historię, nienachalny humor, zdolnego młodego aktora w głównej roli, jego kilku utalentowanych kolegów po fachu mających dobrą zabawę przed kamerą, efektowną formę oraz zapadające w pamięci sceny i otrzymujemy kino akcji, którego nie sposób nie pokochać. Z kina wychodzi się z szerokim uśmiechem i buzującą adrenaliną.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz