niedziela, 15 marca 2015

Fifty Shades of Grey (Pięćdziesiąt twarzy Greya) - recenzja


"Pięćdziesiąt twarzy Greya" wywołało przedziwną histerię. Od kilku tygodni krytycy, blogerzy i zwykli kinomaniacy licytują się na zgryźliwe komentarze oraz złośliwe recenzje opatrzone ekstremalnie niskimi notami. Film jest znienawidzony przez wszystkich, a każdy chce do tego udowodnić, że nie podobał mu się jeszcze bardziej jak poprzedniej krytycznie nastawionej osobie. Zupełnie niezsynchronizowane z nimi są jednak wyniki finansowe (film już zarobił dziesięciokrotność swojego budżetu) oraz opinie "przeciętnych" widzów płci pięknej, beż żenady mówiących, że im się podobało. Najwyraźniej nie dostały na czas notatki ostrzegającej, że publiczne przyznawanie się do tego jest obciachem. Albo mają zwyczajnie w nosie histeryków, którzy już ogłosili, że gigantyczny sukces filmu dowodzi o ostatecznym upadku gustu widowni masowej. I słusznie, że mają w nosie, bo film jest co najwyżej koronnym dowodem na potęgę marketingu oraz przykładem idealnego wstrzelenia się z datą premiery kinowej.

Jeżeli osoba zawodowo krytykuje filmy i odsądza "Fifty shades od Grey" od czci i wiary, to albo cynicznie żeruje na poklasku, licząc na łatwe "lajki" oraz poklepanie po plecach przez liczne grono internautów, którzy z ekscytacją uczestniczą w gnębieniu kolejnego chłopca do bicia, albo niewiele filmowych romansideł widziała. To zresztą jest całkiem prawdopodobnie, bo nigdy nie zapomnę, jak jeden znajomy, regularnie publikowany w (śp.) "Filmie", doświadczając jednego sobotniego popołudnia skutków naszej imprezy z nocy poprzedniej, nie wybrał się na pokaz prasowy pewnej komedii romantycznej. Gdy wychodziłem z mieszkania, zasiadał właśnie do pisania "recenzji" filmu. Z ciekawości przeczytałem ją później w magazynie, okazała się być przerażająco sensowna.

Za bardzo jednak uciekłem w dygresje, wybaczcie, już wracam do sedna. "Pięćdziesiąt twarzy Greya" nie jest filmem tragicznie złym. Nie jest też tytułem udanym. Jest przeciętny do bólu. Romansidło jakich wiele, no, może trochę wystające z szeregu, bynajmniej jednak nie przez perwersyjną treść. Nie wnikam w to, jakie cuda na kiju odchodziły w książce, szkoda mi czasu na lekturę, w szkole średniej przerobiłem całą twórczość Jerzego Kosińskiego, szczerze wątpię, żeby jakiekolwiek pomysły pani E.L.James były w stanie mnie zaszokować, a na przebijanie się przez grafomańską treść nie mam czasu i ochoty. W filmie tego zresztą próżno szukać, do seksualnych upodobań Greya podchodzi się tutaj na paluszkach, widza wprowadza się w to niczym niewinną dziewicę. Najpierw dużo się tym straszy, a jak przychodzi co do czego, to kończy się na kilku pociesznych klapsach i smyraniu pejczykiem po gołej pupie. Ani to szokujące, ani podniecające, ani tym bardziej zgłębiające temat. Ot, sprytny chwyt marketingowy.

Abstrahując jednak od tego, jest to całkiem przyzwoite kino, pod wieloma względami pozytywnie wyróżniające się na tle miliona innych przeciętnych romansideł. Przede wszystkim cieszy ucho i oko. Soundtrack jest trafiony w dziesiątkę, wizualnie wygląda to wszystko bardzo ładnie, wnętrza są minimalistyczne i estetyczne, scenografia przemyślana w drobnych detalach, podobnie jak i sceny seksu, które przypominają raczej choreograficzne układy, jak namiętne zapasy pod kołdrą. Osobiście nie mam nic przeciwko tak przeestetyzowanemu podejściu do tematu. Przyjemnie się na to patrzy, bo i tak zostało to pomyślane. Dialogi chwilami rzeczywiście wołają o pomstę do nieba, ale na plus należy poczytać to, że pani reżyser (Sam Taylor-Johnson) oraz scenarzystka (Kelly Marcel) nie podeszły do tematu z śmiertelną powagą i wielokrotnie puszczają oko do widowni. Co do aktorstwa to... no, jakieś tam jest, nie kuje w oczy, nie drażni i nie żenuje, dopełnia się z resztą filmu, czyli jest idealnie przeciętne.


1 komentarz: