Nie mogę się zdecydować, czy forma obrana przez Gaspara Noe w filmie "Nieodwracalne" jest zbawienna dla psychiki widza, czy też wręcz przeciwnie, poniewiera nim jeszcze bardziej. Film zasłynął szokującą sceną gwałtu, o czym za chwilę, ale bardzo trudny w odbiorze jest od pierwszych minut. Uczucie dyskomfortu wywołuje już sama praca kamery, robiącej obłędne ruchy okrężne, które zwiastują kolejne chronologiczne skoki wstecz. A przeskakujemy z jednego bagna w kolejne. Stężenie agresji, nienawiści, przemocy, wulgarności, tak wizualnej jak i słownej, oraz buzującego testosteronu, jest przeogromne w pierwszych kilkudziesięciu minutach. Jest to męczące, traumatyzujące, a przy tym cholernie magnetyzujące. Nie sposób oderwać wzrok, przerwać seans i powiedzieć: "ok, dość, ja wysiadam".
I w końcu następuje TA scena. Brutalny, koszmarnie długi, szokująco dosadny, gwałt analny, niesamowicie odegrany przez Belluci, która chyba zostawiła w tamtym korytarzu kawał serca. Wolę nie myśleć w jakim stanie była jej psychika po tym dniu zdjęciowym. A należy pamiętać, że mowa o filmie, który składa się z serii długich ujęć. Każdy przeskok w czasie to kolejna długa sekwencja zrealizowana bez cięć montażowych. Pomyłka oznaczała więc powtarzanie całości od początku. Nie wiem, ile przygotowań i dubli wymagała ta scena, ale nawet jeżeli tylko jeden, to wciąż było to o jeden za wiele. Nie przypatrywałem się wprawdzie jakoś specjalnie, możliwe, że przy realizacji filmu czasem uciekano się do sztuczek maskujących ingerencję montażysty. Ale na pewno nie w tej najważniejszej scenie. Tutaj nie było takiej możliwości - nic nie przesłania ekranu, statyczna kamera śledzi kilkunastominutową kaźń na bezbronnej kobiecie, która najpierw jest molestowana, następnie brutalnie gwałcona, a na samym końcu bestialsko pobita.
A później są kolejne przeskoki w czasie. Śledzimy ciąg wydarzeń, który skierował bohaterkę w tym konkretnym momencie do nieszczęsnego korytarza z piekła rodem. Diabelska konotacja przychodzi do głowy mimowolnie w obliczu pokrytych czerwienią ścian tunelu, którego wspomnienie będzie prześladować Alex już do końca życia. Obserwujemy więc najpierw imprezę zakończoną kłótnią z ukochanym i fatalną decyzję o samotnym powrocie do domu. Następnie ich wspólną podróż metrem w towarzystwie byłego chłopaka, zamęczającego intymnymi pytaniami. Kolejny przeskok zabiera nas kilka godzin wstecz. Widzimy przebudzenie pary głównych bohaterów, leniwe przeciąganie się w łóżku, przekomarzanie i żartobliwe zapasy na golasa, krzątanie się po mieszkaniu i przygotowania czynione przed imprezą. Po ostatnim skoku wstecz śledzimy bohaterkę w idyllicznej scenerii, rozłożoną na zielonym trawniku, skąpaną w słońcu, czytającą książkę, ciepło spoglądającą na małe dzieci brykające w pobliżu. Sielanka. Taaa...
Z jednej strony przewrotna zabawa formułą kina zemsty, zaczynająca historię od końca, w pierwszej połowie filmu niesamowicie eskalująca agresję i przemoc (po scenie z głową zmiażdżoną na krwawą miazgę przy pomocy gaśnicy, zapewne niejedna osoba zwątpiła, czy oglądać dalej), żeby z czasem stopniowo spuszczać z widza napięcie i zakończyć film swoistym "happy endem". Z drugiej strony nad późniejszymi scenami wisi fatalizm, nieodpuszczająca odbiorcę ponura świadomość dramatycznych wydarzeń, jakie odcisną piętno na życiu bohaterów. Okrutna zagrywka ze strony reżysera. A może właśnie oznaka litości, bo oglądanie tego w przeciwnej kolejności zmiotłoby widza z nóg? Ciężkie pytanie...
Uważam „Nieodwracalne” za swoisty sprawdzian obłudy widza. Historii o podobnym schemacie znalazłoby się wiele: ona zostaje zgwałcona, on rusza się mścić. I zazwyczaj ogląda się je łatwo i przyjemnie, ot, kolorowe kino sensacyjne z motywem zemsty. Tymczasem Gaspar Noe mówi: OK, to ja wam to pokażę raz jeszcze, ale dosadnie, naturalistycznie, bez hollywoodzkich ozdobników, i sami się przekonajcie, czy to takie fajne. Jeżeli taki zwyczajny widz uzna „Nieodwracalne” za pornografię przemocy i obrzydzony zrezygnuje w połowie z oglądania, to znaczy, że tego testu nie znał.
OdpowiedzUsuńPodobnie jest zresztą z „Love”. Jeśli ktoś nie odsądza od czci i wiary wszystkich melodramatów o nieudanej miłości, ale skrytykuje akurat „Love” za dosłowne sceny seksu i fabularną banalność, to też może oznaczać, że jego obraz rzeczywistości został wypaczony przez Hollywood.