niedziela, 3 stycznia 2016

Szczęśliwa trzynastka - najlepsze filmy 2015


Wszyscy robią podsumowania zeszłorocznych premier kinowych. Robię i ja. To miała być krótka lista do przeczytania w pięć minut. Znowu mi nie wyszło. Zamierzałem wyróżnić tylko pięć filmów oraz uzupełnić to kilkoma ciekawymi tytułami, które dopiero na nią czekają. Przedzierając się jednak przez listę zeszłorocznych polskich premier kinowych odkryłem, że zbyt wiele interesujących filmów przewinęło się przez ekrany, żebym mógł ograniczyć się do zaledwie pięciu. Nie zmieściłem się nawet w 10. No dobra, nawet nie próbowałem, bo kto powiedział, że to musi być akurat 10, a nie 9 albo 13 filmów. Trzynaście będzie dobre, trzynastka to piękna cyfra, idealna do wyróżnienia trzynastu świetnych filmów. No dobra, to lecimy z tym koksem...


Mad Max: Fury Road

Kino akcji na sterydach. Wysokooktanowa, oszałamiająca wizualnie, powalająca koncepcyjnie, wbijająca w fotel natężeniem scen akcji, postapokaliptyczna samochodowa rozróba. Dziadek Miller zawstydził młodych filmowców i nakręcił jeden z najlepszych blockbusterów ostatnich lat. Oglądałem już trzy razy, w tym dwukrotnie na dużym ekranie, przede mną jeszcze niewątpliwie wiele kolejnych seansów.

Recenzja: KLIK

Birdman

Mój pierwszy zeszłoroczny seans kinowy. Bardzo szczęśliwy. Od razu wiedziałem, że ten film trafi za dwanaście miesięcy na moją listę ulubionych filmów roku 2015. Imponujący karkołomnym pomysłem realizatorskim, który jest nie tylko efekciarską błyskotką techniczną, ale i ciekawym sposobem na spojenie ekranowych wydarzeń, świetnie wpisując się przy tym w stylistykę historii. Narracja filmu płynie niczym wartki nurt, a bohater stanowi przedmiot rzucony w pierwszej scenie do rwącej rzeki, pędzący w dół strumienia poprzez kolejne przeszkody, wielokrotnie obijając się po drodze, na niektórych odcinkach płynąc w towarzystwie innych obiektów, na innych dryfując w osamotnieniu, ale mając ciągłą świadomość, że w pewnym momencie - gdzieś tam na horyzoncie - czeka go kolizja.

Recenzja: KLIK

Whiplash

Film Chazelle'a po raz pierwszy widziałem półtora roku temu podczas mojego ostatniego dnia w Cannes. Z miejsca się zakochałem. Przez pół roku nie mogłem się doczekać kolejnego seansu kinowego, wiedziałem, że muszę się na to wybrać jeszcze raz chociażby dla samej sceny finałowej solówki na perkusji. Jeszcze nigdy wcześniej w kinie nikt tak pięknie nie skatował tego instrumentu. Podobnie jak "Mad Max: Fury Road", film widziałem już trzy razy i wrócę do niego jeszcze wiele razy. Dla cudownego soundtracku, doskonałych kreacji aktorskich, ciekawie poprowadzonych relacji pomiędzy bohaterami oraz... świetnego montażu.


Force Majeure

Zignorowałem ten film w Cannes. Opis nie zachęcał, seans kolidował mi z czymś innym, bez większego żalu zrezygnowałem więc z niego. Na początku zeszłego roku nadrobiłem zaległość na Netflixie. I nie mogłem przestać stukać się w głowę, że zrobiłem to tak późno. Arcyciekawy scenariusz traktujący o kondycji współczesnej męskości, nadszarpniętym zaufaniu, pogardzie trawiącej związek oraz jaki impakt na funkcjonowanie rodziny może mieć zaledwie jedno wydarzenie. A do tego jak to jest zagrane. Fantastyczny film.

Inside Out

PRZE-CU-DO-WNY. Jeden z najlepszych filmów Pixara. Tutaj jest wszystko: błyskotliwy, wciągający scenariusz, pierwszorzędna strona wizualna oraz emocje, od cholery emocji. Film bawi, wzrusza, rozwesela i smuci, nastraja refleksyjnie, ale i pozwala zapomnieć o wszystkim innym. A do tego jest idealnie wyważony, twórcy korzystają z przebogatej palety stanów emocjonalnych, nic się tu jednak ze sobą nie gryzie, wszystko wynika w naturalny sposób i zawsze trafia w odpowiednią nutę. Jest to do tego kino mądre, przemyślane koncepcyjnie, dopracowane fabularnie, inteligentnie rozwijające bardzo intrygujący pomysł wyjściowy, śmiało wyciskające z niego błyskotliwe żarty i poruszające sceny. Cudo.

Deux jours, une nuit (Dwa dni, jedna noc)

Kolejny dowód na to, że wartościowe role Marion Cottilard nigdy nie są angielskojęzyczne. Marion jest tu w samym centrum, odsłonięta emocjonalnie i fizycznie, bez makijażu, szykowanych ubrań, amerykańskiego glamouru. Po prostu zdesperowana, złamana psychicznie kobieta, która walczy z całych sił o utrzymanie się na powierzchni. Proste kino o życiu, stonowane, bez fajerwerków, ale za to poruszające, podtrzymujące w stanie zainteresowania i praktycznie pozbawione wad.


Ant-Man

W sumie spore zaskoczenie, bo odkąd z projektu zrezygnował Edgar Wright, to wydawało się, że "Ant-Man" będzie przeciętniakiem, rozczarowującym tym bardziej, że mógł być zrobiony zrzez utalentowanego twórcę o wyrazistym stylu. Tymczasem okazało się, że to jeden z najlepszych filmów Marvela. Pozornie jest to kolejna opowieść typu - "od zera do bohatera", ale snuta jest za to w niebanalny sposób. Przede wszystkim więc, jest to heist movie, czyli historia o przygotowaniach do wielkiego skoku, a następnie o tym, jak wszystko bierze w łeb i trzeba improwizować. Całość napędza duża dawka humoru i to nie w stylu typowych marvelowskich podśmiechujek, ale takiego z pełnoprawnej komedii. Dodać do tego sporo elementów sci-fi, a nawet metafizyki rodem z Kubricka, i wychodzi na to, że to całkiem świeże spojrzenie na formułę kina superbohaterskiego.

Recenzja: KLIK

Youth

Na przekór pesymistom, którzy spodziewali się powtórki z rozrywki, słabszej, angielskojęzycznej wersji "Wielkiego piękna", Sorrentino znowu dostarczył kawał porządnego kina. Opowieść o dwóch podstarzałych panach ma w sobie tyle energii i wizualnej maestrii, że można by nią obdarzyć kilka innych filmów. Do tego Michael Caine i Harvey Keitel w aktorskiej formie, w jakiej nie widzieliśmy ich od lat. Reżyser rozlicza się z ich bohaterami, każdemu oferując łyżkę dziegciu, ale i nadzieję na trochę szczęścia na ostatniej prostej ich życiowej podróży. Sporo w jego filmu melancholii, sentymentalnych podróży w przeszłość, nieco smutnego realizmu, że śmierć czai się tuż za rogiem, ale też i cieszenia się dniem codziennym, żartów z bolączek starszych panów oraz napawania otaczającym ich pięknem.

Ex Machina

Jedno z najlepszych sci-fi ostatnich lat. Mógłbym się rozpisać o estetycznych projektach wnętrz, ciekawie zarysowanych i zaprezentowanych bohaterach, umiejętnym operowaniu nastrojem filmu, płynnym przechodzeniem od stanów paranoicznych, po oniryczne wyciszenia i abstrakcyjne zabawy choreograficzne. To jednak tylko warstwy, które niczym cebula, skrywają pod sobą kolejne dobra, po oderwaniu jednego wartościowego elementu odkrywamy kolejny, a u samego źródła jest ten najważniejszy. Scenariusz. Sama jego konstrukcja jest już na piątkę z plusem. Ciekawe wprowadzenie, czytelne zarysowanie problematyki filmu i bohaterów, zasugerowanie istnienia jakiegoś mrocznego sekretu, niespiesznie prowadzony eksperyment i niezarzucanie odbiorcy przesadnie skomplikowanym językiem, ale też zaufanie jego inteligencji oraz zdolności do bezbolesnego przyjęcia "z marszu" różnych teorii związanych z cybernetyką, a następnie fabularny twist - który, co istotne, wynika naturalnie z filmu - no i w końcu zgrabne zakończenie całości z pozostawieniem widza z nurtującym pytaniem: co dalej?

Recenzja: KLIK


The Martian

No i takie filmy, panie Ridley Scott, to ja rozumiem. Zabawna i błyskotliwa historia o niezłomnej woli przetrwania, ogromnej pogodzie ducha i potencjale ludzkiej inteligencji oraz kreatywności. Jeżeli pominąć słabo rozpisane postacie drugoplanowe, to scenariusz jest pierwszorzędnie napisany. Drzemie w nim energia, orzeźwiająca wiara w naukę i technologię oraz wartość dodatnią wynikającą z poszerzania wiedzy, pokrzepia - nieco naiwnym - świadectwem ludzkiej solidarności w obliczu sytuacji kryzysowej, no i przypomina o harcie ludzkiego ducha. Położyć się ze zrezygnowaniem i umrzeć jest łatwo, wydrzeć swoje życie ze szpon Kostuchy wymaga już natomiast samozaparcia. Niekoniecznie musi się to udać, ale przynajmniej nie odejdzie się z tego świata bez walki. Science, fuck yeah!

Recenzja: KLIK

The Duke of Burgundy

Peter Strickland, autor wspaniałego "Berberian sound studo", znowu pokazuje klasę. Reżyser wykazuje spore zrozumienie tematu, historia lesbijskiego związku opartego na sadomasochistycznej relacji jest oczywiście bardzo rozerotyzowana, ale na ekranie nie uświadczymy nagości. Jest to zgodne z ideą S/M, skupionego raczej na doznaniach sensualno-estetycznych i grze psychologicznej. Tempo filmu jest powolne, narracja hipnotyzuje nieśpiesznym rytmem, a wysmakowane zdjęcia cieszą oczy. Nie tu nie jest przypadkowe, obrana forma wprowadza widza w swoisty trans i wciąga w erotyczną grę toczącą się na ekranie. Czekam z niecierpliwością na kolejny film Stricklanda.

La petit prince (Mały książę)

Życie jest nie fair, francuski film niefortunnie trafił na Pixara u szczytu formy, gdyby nie to, najbliższe oscarowe rozdanie powinno należeć do niego. Nie sposób się nudzić na filmie Marka Osborne'a, dość powiedzieć, że przy realizacji zastosowano aż trzy różne techniki realizacji. Współczesny wątek opowiedziano przy pomocy nowoczesnej animacji komputerowej, historię Małego księcia zaprezentowano w formie animacji poklatkowej, a resztę rzeczy dopowiedziano posiłkując się klasyczną animacją. Równie bogaty jest scenariusz, dbający o odpowiednią ilość wzruszeń i śmiechu, zaprawiony energetyczną sceną akcji, a przy tym obfitujący w głębsze treści, oferując garść ciekawych przemyśleń na temat dorastania, umierania oraz kultury korporacyjnej.


Straight Outta Compton

Reżyser, F. Gary Gray, zaczyna od lekkiego pierdolnięcia, rzuca nas w sam środek gangsterskich realiów Compton i przez następne 30 minut idzie przez historię niczym tornado, pochłaniając - a raczej wciągając w oko cyklonu - kolejnych członków grupy NWA. Jest to jednak nie tyle historia powstania zespołu, co opowieść o tym, jak całe dotychczasowe życie oraz ponury świat za oknem, pchnęły bohaterów w kierunku studia nagraniowego, zmusiły do wyplucia z siebie całej frustracji i złożenia przy mikrofonie pokoleniowego świadectwa. A przynajmniej bardzo życzyliby sobie, żebyśmy tak myśleli. Ile w tym świadomej kreacji, opiewających dziś w luksusy starszych panów, można jedynie zgadywać. Warto jednak stłumić w sobie wewnętrznego sceptyka i dać się ponieść tej ciekawej opowieści, kładącej duży nacisk na kreślenie ważnego tła społecznego oraz paraleli z współczesnością. Są oczywiście kultowe kawałki w ilości hurtowej, a na pierwszym i drugim planie przewijają się ikony gatunku. Gray czasem za bardzo stara się zrobić dobrze bohaterom filmu, ale "Straight outta Compton" nie można zarzucić braku autorskiego sznytu, historia wprost pęka od informacji, całość jest jednak na tyle zgrabnie skondensowana i czytelnie opowiedziana, żeby nie przyprawić o ból głowy lub znużenie.

Recenzja: KLIK

1 komentarz:

  1. Trzech filmów nie widziałem. Z resztą się zgadzam - wymieniłeś bardzo dobre tytuły.
    Nie wiem dlaczego (musiałbym się zastanowić ;)), ale nie podeszła mi Ex Machina.
    Mad Max, Birdman - to dla mnie zdecydowana czołówka, ale w tym roku dobrych filmów nie brakowało.
    Oby tak było w tym dopiero rozpoczętym.

    PS. Mam nadzieję, że "The Revenant" mnie (za kilka dni) nie zawiedzie - tak jak zawiódł mnie (wczoraj) ostatni "tarantino".

    OdpowiedzUsuń