Dobiega końca weekend. „Deadpool” ma już na koncie jeden rekord, pobił lutowy wynik najwyższych piątkowych wpływów z biletów należący dotąd do „50 Shades of Gray”. Gdy doliczyć do tego pieniądze z zagranicy, to na konto filmu trafiło już 135 milionów dolarów. Bynajmniej to jeszcze nie koniec koszenia „kapuchy”, bo w USA trwa właśnie długi weekend, film zbiera pozytywne recenzje, publiczność go chwali, więc kolejni widzowie zapewne będą dalej napływać do kas biletowych. Jeszcze za wcześnie, by na serio bawić się w proroka, ale jeżeli zyski będą dalej rosły, to krajobraz kina super-bohaterskiego może w najbliższym czasie ulec lekkiej modyfikacji, albo raczej urozmaiceniu. Ryan Reynolds i reżyser Tim Miller udowodnili, że jest zapotrzebowanie na kino komiksowe z wyższą kategorią wiekową. Gdy pod koniec ubiegłej dekady, „Hangover” rozbiło bank, trzynastokrotnie przebijając swój budżet (35 milionów), w kolejnych latach niemal co druga komedia była robiona pod kategorię R. Nie spodziewałbym się, że nagle X-meni zaczną bluzgać na lewo i prawo, a Hulk wyrywać kończyny, ale jest szansa, że otworzy to ścieżkę dla innych komiksowych projektów, które na wyższej kategorii wiekowej mogłyby tylko zyskać. Zwłaszcza, że Marvel pozwala sobie na coraz więcej w netflixowych serialach, więc kto wie, może twórca telewizyjnego Punishera otrzyma zgodę na pierwszy projekt dla dorosłych od studia Marvela.
No, ale to pieśń przyszłości, skupmy się na razie na teraźniejszości oraz nierozerwalnie związanej z nią przeszłości, która doprowadziła do ożywienia Deadpoola na dużym ekranie. Po raz drugi. Ryan Reynolds był związany z postacią od przeszło dwunastu lat. Zaczęło się jeszcze na planie trzeciej części Blade’a, w którym aktor pojawił się w roli wygadanego Hannibala Kinga, zdaniem wielu kradnąc show głównej gwieździe filmu. Sam Reynolds temu później zaprzeczał, ale ptaszki donosiły, że Wesley Snipes nie był tym faktem zachwycony, czemu wielokrotnie dawał wyraz na planie zdjęciowym. Zostawiając jednak na boku mało istotny element plotkarski, to właśnie w tamtym okresie, widząc, że Ryan jest stworzony do roli komicznego zamaskowanego najemnika, jeden z przedstawicieli studia wręczył mu kupkę komiksów z wiadomym bohaterem i wyraził zainteresowanie realizacją filmu. Reynolds zakochał się w bohaterze, bez wahania zgodził się go zagrać i… na lata sprawa stanęła w miejscu. Jak to w Hollywood.
Później doszło jednak do czegoś jeszcze gorszego, studio sięgnęło w końcu po postać i wrzuciło do nieszczęsnego „X-men Origins: Wolverine”. Obawiając się, że ucieka mu sprzed nosa jedyna możliwość zagrania Deadpoola na dużym ekranie, Reynolds, pomimo wielu wątpliwości i rozczarowania sposobem, w jaki zaadaptowano postać na potrzeby filmu, postanowił w nim zagrać. Efekt był tragiczny, dość powiedzieć, że Deadpoolowi, którego najmocniejszym elementem jest niewyparzona buzia, zaszyto usta. Fani długo nie mogli się pozbierać po tym ciosie. Podobnie jak i Reynolds, który zapewne przez długi czas wierzył, że zmarnował swoją jedyną szansę na właściwe przeniesienie bohatera na duży ekran. Ale nie poddawał się, po pewnym czasie dołączył do niego Tim Miller, który wytrwale nękał studio niezliczonymi mailami w sprawie filmu, zajęło im to kilka lat, wymagało wiele zachodu, po drodze nakręcili obiecujący materiał testowy, który później „wyciekł” do sieci (panowie w wywiadach wzajemnie się „oskarżali” o wypuszczenie materiału) i wywołał tak pozytywny odzew, że studio w końcu wywiesiło białą flagę i przekazało uparciuchom trochę „zaskórniaków” na realizację filmu. A tak konkretnie, to 58 milionów, co jest wciąż ogromną ilością pieniędzy, ale nieporównywalną z dajmy na to 200 milionami dolarów, jakie kosztowała ostatnia odsłona X-menów.
Piszę o tym wszystkim, bo warto pamiętać, że nie jest to kolejny super-bohaterski projekt, zrealizowany przez reżysera na „zlecenie”, skierowany do jak najszerszego grona odbiorców i oferujący otumaniającą ilość scen akcji opartych na CGI. „Deadpool” był zrealizowany przez ludzi, którzy włożyli w projekt naprawdę dużo serca, przez lata walczyli ze studiem o to, żeby w ogóle pozwoliło im zrobić ten film, a gdy już do tego doszło, to poświęcili masę energii i czasu na pomysłową kampanię promocyjną, która była sama w sobie majstersztykiem. W cynicznym świecie blockbusterowych produkcji, robionych z myślą o maksymalizacji zysków, trzeba opowiadać o takich historiach i nagradzać zaangażowanie osób odpowiedzialnych za powstanie filmu.
„No dobra, ale jak to się przekłada na sam film?”, zapytacie słusznie, być może lekko już zniecierpliwieni. Jest dokładnie tym, na co liczyłem, że zobaczę. Reynolds i Miller (oraz duet scenarzystów odpowiedzialnych za „Zombieland”) trafili w dziesiątkę z interpretacją postaci. Deadpool nigdy się nie zamyka, jest ruchliwy, chwilami wręcz nadpobudliwy, żart goni żart, złośliwe komentarze przeplata popkulturowymi odniesieniami, cały czas nawiązuje do filmowych mutantów, ale też i do super-bohaterów z produkcji należących do innych studiów. A co najważniejsze, nieustannie burzy czwartą ścianę, czy też, jak to sam mówi w jednej scenie, szesnastą. Wielokrotnie zwraca się bezpośrednio do widza, jest świadomy bycia bohaterem komiksowej adaptacji, czasem nawiązuje do poprzednich filmów Reynoldsa, robi sobie żarty z Green Lanterna oraz poprzedniej niefortunnej wersji Deadpoola. Jest dokładnie taki, jaki Deadpool powinien być.
Fabuła jest prosta, w porównaniu z innymi ekranizacjami, w których gra jest zawsze o wysoką stawkę, jest wręcz skromna. Maskuje to nieco montaż i konstrukcja scenariusza, który bawi się chronologią i opowiada o genezie postaci poprzez pomysłowe skoki wstecz. Nie da się jednak ukryć, że to wciąż dość prosta historia, która od kolejnej genezy (anty)super-bohatera przechodzi do dość minimalistycznego finału, który może rozczarować miłośnik spektakularnych filmów komiksowych. Niewątpliwie jest to efektem kompromisu, na jaki poszli twórcy filmu, którzy z jednej strony musieli opowiedzieć o tym jak Deadpool stał się zgrillowanym cwaniakiem, a z drugiej zmieścić się w określonym budżecie. No niestety, wolność artystyczna i możliwość opowiedzenia historii po swojemu musiała mieć swoją cenę. Studio pozwoliło im naprawdę na wiele, zrozumiałe jest, że musiało przynajmniej przykręcić nieco kurek z pieniędzmi.
Zyskali na tym jednak sami bohaterowie, bo Deadpool jest niewątpliwą gwiazdą filmu, ale charakteru w końcu nabrał od dawna obecny w filmach o mutantach Colossus, który dalej jest pozbawioną charyzmy kupą stalowych mięśni, ale jest za to doskonałą ofiarą dla złośliwego najemnika i scenarzyści chętnie z tego korzystają. Fajna jest też chemia pomiędzy główną postacią, a nowym narybkiem w serii, nastoletnią, małomówną, krótko ostrzyżoną, Negasonic Teenage Warhead, która musi wysłuchiwać, że wygląda jak Sinead O’Connor oraz Ripley w trzeciej części „Obcego”. W rewanżu wytyka zamaskowanemu adwersarzowi jego „przeterminowane” nawiązania popkulturowe. Weasel (T.J. Miller) natomiast dzielnie dotrzymuje mu kroku w słownym ping-pongu. Miller, komik sceniczny, tak się rozkręcał na planie w improwizowanych przepychankach dialogowych, wielokrotnie lecąc przy tym po bandzie, że musiał być stale hamowany przez reżysera.
Skromniejsza dawka ekranowej rozpierduchy i fabuła skupiona na postaciach nie oznacza jednak, że jest nudno i statycznie. O nie, film ma dwa ładnie zrealizowane starcia Deadpoola z Ajaxem (Ed Skrein), w tym jedno z użyciem katan i siekier, zabawną strzelaninę na moście, której fragmenty widzieliśmy w zwiastunie oraz trochę super-bohaterskiego prania się po mordach, wysadzania w powietrze elementów otoczenia oraz obowiązkową walącą się w gruzy scenografię. Jest dobrze, towarzyszy temu fajna energia, dobra dawka humoru oraz duże pokłady ekranowej juchy, odcinanych kończyn, odstrzeliwanych czerepów, szlachtowanych torsów i temu podobnych atrakcji. Wszystko to, czego potrzebuje do szczęścia fan Deadpoola.
Od teraz może być już tylko lepiej. Sequel jest potwierdzony i czekam na niego pełen nadziei. Genezę bohatera mamy za sobą, a to zazwyczaj tłamsi fabularnie nowe komiksowe tytuły. Widownia udowodniła, że jest zapotrzebowanie na krwawego, bezczelnego, przeklinającego i rozgadanego Deadpoola. Jeżeli tylko studio nie wpadnie na jakiś poroniony pomysł i nie zacznie mieszać przy realizacji drugiej części, a zamiast tego pozostawi ją w rękach osób, które rozumieją, co stanowi o wartości marki, to czeka nas jeszcze lepszy film. Czekam!
0 komentarzy:
Prześlij komentarz