środa, 24 lutego 2016

There Will Be Blood (Aż poleje się krew) - analiza


Cieszę się, że istnieją jeszcze twórcy tacy jak Paul Thomas Anderson, którzy robią filmy takie jak „Aż poleje się krew”. Kino totalne, inteligentne, nietraktujące widza jak idioty, opowiadające coś ciekawego o naszym świecie, dające po głowie, a przy tym idealnie wyważone, perfekcyjnie zrealizowane, zdyscyplinowane, ale i nieco niewygodne, stawiające przed widzem barierę, a raczej przeszkodę, jeżeli tylko postanowi się z nią zmierzyć i nie podda po drodze, otrzyma w prezencie coś wielkiego.

Uwaga! W tekście zdradzam zakończenie filmu i istotne elementy fabuły.

W przypadku „Aż poleje się krew” taką barierą jest główny bohater, Daniel Plainview (znakomity Daniel Day-Lewis), postać niejednoznaczna, skomplikowana, ale przede wszystkim to antypatyczna. Odbiorcy często nie do końca rozumieją, o co mu tak w zasadzie chodzi i do czego dąży. Podskórnie jednak czują, że coś z nim jest nie tak i odbierają jako bohatera negatywnego. A Plainview przecież mówi wprost, bez owijania w bawełnę, czego pragnie: całkowitego odseparowania się od innych ludzi. Widzowie zagubieni w interpretacji jego postaci zapewne mimowolnie ignorują rzeczoną scenę, traktując słowną tyradę Daniela o nienawiści do ludzkości, jako pijackie majaczenie. Bo to przecież abstrakcja, nikt „normalny” nie wyobraża sobie, żeby poświęcić życie na całkowite wypisanie się ze społeczeństwa. Sęk w tym, że Plainview rzeczywiście robi wszystko, żeby z ludźmi mieć jak najmniej do czynienia. Żeby to jednak osiągnąć, najpierw musi się od nich całkowicie uniezależnić finansowo. Szczęśliwie dla niego, ma talent do robienia pieniądza i sprawnie żegluje na morzu kapitalizmu.

Jest przy tym nieskończenie cyniczny. Gdy jeden z pracowników ginie w tragicznym wypadku, przygarnia jego osieroconego synka, bynajmniej nie z dobroci serca, jest to wyrachowany gest mający na celu wyhodowanie sobie maskotki, niewinnej twarzyczki, która będzie mu towarzyszyć podczas spotkań handlowych i ułatwiać dobijanie targu. Mały chłopiec legitymizuje jego człowieczeństwo, ociepla jego wizerunek, sprzedaje go w oczach obcych ludzi jako człowieka oddanego rodzinnym wartościom, dobrego ojca, który nie może przecież być oszustem. Ludzka natura jednak obraca się przeciwko Danielowi, bo pomimo składanych deklaracji o głębokiej niechęci do innych ludzi oraz cynicznych pobudek stojących za adopcją chłopca, mimowolnie wiąże się emocjonalnie z podopiecznym. Nie jest to jednak historia odkupienia, uzdrawiającej mocy miłości i dojrzewaniu do rodzicielstwa. O nie. Plainview ma jasno wytyczony życiowy cel i zdecydowanym krokiem zmierza w tym kierunku. Jeżeli to wymaga okazjonalnej bezlitosności, niech i tak będzie.


Jednak ku własnemu zaskoczeniu odkrywa, że tli się w nim jakieś sumienie, ma jeszcze drobne skrupuły, a poczucie winy pali delikatnie, nie na tyle, żeby się rzeczywiście zmienić, ale na tyle mocno, żeby czasem zwątpić i zmienić nieco jakąś decyzję. Na przykład sprowadzić syna z powrotem do domu, po tym, jak porzucił go na długi czas, bo stał się niewygodny, gdy stracił słuch. Należy jednak pamiętać, że głuchota przybranego syna jest wynikiem wypadku, wydarzenia tragicznego dla malca, ale szczęśliwego dla Plainviewa, bo dzięki temu odkrył, że trafił na żyłę złota - posiadany teren obfitował w złoża ropy. Zmagając się z płonącym szybem naftowym i ciesząc wizją nadchodzących krociowych zysków szybko zapomniał o leżącym w pobliżu, przerażonym, ogłuszonym małym chłopcu, którego jako ojciec powinien właśnie doglądać. I taka właśnie jest to relacja z jego strony, dokładnie jak z całą resztą świata, gdy chłopiec jest sprawny, to jeszcze dzieli się z nim swoimi przemyśleniami i planami na przyszłość, próbuje wychować na swojego następcę, nauczyć dyscypliny, ale również i pracy z potencjalnymi klientami. Po wypadku, mały Dillon staje się utrapieniem, nadwrażliwym, zagubionym w swej głuchocie chłopcem, który jeszcze nie potrafi się komunikować ze światem. Później, już nauczony posługiwania się językiem migowym, dalej nie może złapać kontaktu z ojcem. Daniel nawet nie próbuje nauczyć się nowego sposobu komunikacji z synem, uparcie zwraca się do niego, jakby ten dalej słyszał, nie ma w nim zainteresowania, potrzeby odbudowania zerwanej więzi, raczej rozczarowanie zmarnowanym otencjałem Dillona.

W ostatnim akcie filmu, gdy Daniel rozmawia już z dorosłym Dillonem i dowiaduje się od niego, że ten zamierza go opuścić i rozpocząć własny interes, reaguje emocjonalnie, stara się go zranić, rzuca mu w twarz informacją o jego prawdziwym pochodzeniu, zionie od niego pogardą, żegna się z przybranym synem przy użyciu wyzwisk. Jest to zachowanie niskie, okrutne, ale nie jest to zachowanie osoby, której nie zależy. Bo Plainview nienawidzi ludzkości, ale przez całe życie poszukuje zaufanych osób, z którymi mógłby się podzielić tą nienawiścią. A nikomu nie może ufać bardziej od własnej rodziny. Gdy przybrany syn odwraca się w końcu od niego, on już zna przyczynę, spodziewał się tego, to nie była tak naprawdę jego krew, oszukiwał się wierząc przez te wszystkie lata, że chłopiec podzieli jego światopogląd i stanie kiedyś u jego boku jako dorosły mężczyzna. Dlatego też tak łatwo wpada w sidła oszusta podszywającego się pod jego brata. Stąd też tak ekstremalna reakcja, gdy odkrywa w końcu prawdę. Liczył na to, że mężczyzna będzie jego wsparciem, w jego mniemaniu więź krwi ma oznaczać wspólną ideę, ten sam cel i rozumowanie, a przede wszystkim - pełne zaufanie. Gdy to zostaje nadwyrężone, a znajomy-nieznajomy okazuje się być kolejną ludzką padliną, rozwiązanie może być tylko jedno. Morderstwo.


Wynika z tego również jego niechęć do Eliego Sunday’a (Paul Dano), uosabiającego w jego oczach całe zakłamanie ludzkości. Eli również podąża jasno wytyczoną ścieżką - jest nią służba Bogu oraz sukcesywny rozwój Kościoła Trzeciego Objawienia. Warto się na chwilę zatrzymać i wyjaśnić znaczenie tej nazwy. Bazując na tradycji chrześcijańskiej, Pierwszego Objawienia dostąpił Mojżesz, przez którego Bóg przekazał ludzkości dziesięć przykazań. Drugie Objawienie związane było z zesłaniem Syna Bożego na Ziemię żeby nauczał ludzkość. Podstawowym nośnikiem Trzeciego Objawienia jest natomiast żywa tradycja kościoła oraz Nowy Testament, który jest ściśle powiązany z Biblią Hebrajską. Nauka o wierze nie jest więc przekazywana przez jednego wybrańca, z którym skontaktował się bezpośrednio Bóg, ale przez wielu duchownych natchnionych przez Ducha Świętego i interpretujących stare przekazy w sposób zrozumiały dla współczesnych im wiernych. W tym przypadku, prezentowana przez Eliego pobożność oraz nowoczesna interpretacja Pisma Świętego miałyby dawać mu podstawę do określania siebie mianem Proroka, czyli kogoś pouczającego innych, wskazującego im właściwą drogę ku odkupieniu oraz utrzymującego „ogień wiary”.

Naturalnie Plainview widzi Eliego jako szarlatana, zdolnego sztukmistrza, który poprzez teatralne nabożeństwa i kuglarskie triki otumania przesądnych wieśniaków. Pomiędzy bohaterami trwa nieustanny konflikt, ale przez całe lata żaden z nich nie przyznaje tego wprost, stawiając na wojnę podjazdową, bo otwarty konflikt godziłby we wzajemne interesy. Eli nieustannie przegrywa te starcia z Danielem, bo brak mu jego bezlitosności, braku skrupułów i cynizmu. Gdy już się wydaje, że ma swój moment triumfu, rzuca Daniela na kolana, każe mu wykrzyczeć głośno swoje winy, doprowadza na skraj furii i zmusza do kajania się przed całą miejscową kongregacją wiernych, wielokrotnie go przy tym policzkując, ten w ostatniej chwili się opamiętuje. Plainview przypomina sobie powód, dla którego to w ogóle znosi, dociera do niego, że to tylko chwilowy szum, farsa, nieistotne przedstawienie dla motłochu, będące środkiem do celu, czyli jeszcze większego bogactwa, a w efekcie odseparowania się od ludzi takich jak Eli. Szybko zapomina o gniewie, rzuca z rozbawieniem cyniczny komentarz, uśmiecha się, kolejne starcie wygrane, scena znowu należy do niego. Eli staje oszołomiony, zrozumiał, że dla postronnego obserwatora może i dalej wygląda, jakby ta runda należała do niego, ale to tylko zasłona dymna, wielka kpina, która w szerszej perspektywie nie będzie miała znaczenia. Daniel znowu osiągnął swój cel.


Plainview jest cierpliwy, potrafi wiele znieść, a za chwilowe upokorzenie odbierze od Eliego srogą zapłatę, gdy role się odwrócą i w obliczu wielkiego kryzysy finansowego, to młody Prorok przyjdzie do niego z podkulonym ogonem. Zdesperowany będzie błagać o pomoc, licząc na podreparowanie swoich finansów, a Daniel wykorzysta to bezpardonowo żeby zweryfikować siłę jego wiary. I nie będzie to doświadczenie przyjemne dla Eliego. Postawiony pod murem wyrzeknie się swoich przekonań, będzie zmuszony do wykrzyczenia całej prawdy, którą być może zatajał nawet przed samym sobą, albo po prostu wcielał się w rolę proroka tak długo, że sam już zaczął wierzyć w swój mesjanizm. A jednak wyrzeka się tego wszystkiego dla pieniędzy, a co gorsza, dla fałszywej obietnicy, bo gdy zostaje doprowadzony na skraj wytrzymałości psychicznej i w końcu odkrywa, ile tak naprawdę była warta jego wiara, to wtedy Plainview dobija go ciosem nokautującym. Daniel przyznaje się, że go oszukał, wszystko to było niepotrzebne, bo on już i tak dawno temu wyczerpał wszystkie źródła ropy do jakich miał dostęp Eli. To jednak mu nie wystarcza. Oszalały od długoletniego osamotnienia, wciąż rozemocjonowany ostatnią rozmową z synem, napędzany alkoholem i narastającą w nim przez lata furią, zabija duchownego, miażdży mu głowę kręglem i pada na ziemię. Wyczerpany, ale i szczęśliwy. Mówi w ostatniej scenie filmu: „I’m finished”. Skończył, a może jest skończony? Bo różnie można to odbierać. Jest skończony, bo właśnie zabił drugiego człowieka i tym razem jest na to świadek. Morderstwo z zimną krwią, stryczek jak nic. Ale poprzednio też był świadek, co zostało mu zasugerowane następnego dnia, gdy został obudzony w lesie już po morderstwie oszusta. Niewykluczone jest, że tym razem też mu się uda uniknąć sprawiedliwości, bo nic w reakcji jego służącego nie wskazuje, żeby miał zaraz polecieć na policję.

A zatem skończył. Skończył z Elim, ze swoim człowieczeństwem, zerwał kontakty rodzinne, dorobił się, nie musi już znosić innych ludzi, może sobie siedzieć w swoich wyludnionym domu. Udało mu się. Skończył. I jest skończony.

1 komentarz:

  1. Wybitny film. Obok Magnolii to szczyt kina amerykańskiego spod ręki PTA. Do tego poziomu zbliżył się jeszcze Mistrzem, ale do końca nie przepadam za tym filmem. Czytając tą bardzo dobrą analizę/refleksję nt. TWBB przypominałem sobie kolejne pamiętne sceny i nabrałem ochoty na kolejny seans... :) Zresztą, tam każda scena jest ważna, pamiętna, ważna dla fabuły, bohaterów. I ten nastrój niewygody, niepokoju, ironii, surrealizmu który twory Anderson (łącznie z muzyką Greenwooda i stylizowanymi zdjęciami). A finał w kręgielni to aktorski majstersztyk od Day-Lewisa i Dano ("I drink Your milkshake" ;-). Zawsze mówi się w kontekście TWBB o roli Day-Lewisa, ale moim zdaniem Dano zasługuje na nie mniejsze uznanie.

    OdpowiedzUsuń