Marlon Brando zrobił w życiu wiele szalonych rzeczy, długo można by je wymieniać, bo im bardziej był doświadczonym aktorem, tym dziwaczniejsze robiło się jego zachowanie. O kaprysach, szaleństwach i problematycznym charakterze jaki prezentował na kolejnych planach zdjęciowych (zwłaszcza „Wyspy doktora Moreau”) krążą już legendy. Mało jednak osób słyszało o jednym z najbardziej specyficznych projektów, jakie Marlon zainicjował już pod koniec życia, czyli seminarium aktorskim, które było kwintesencją „późnego Brando”.
W ostatnich latach życia Marlon Brando zaczął się martwić, że jego stopniowo topniejący stan konta może zakończyć się finansową katastrofą. Aktor był człowiekiem majętnym, ale utrzymanie prywatnej wyspy oraz wartego 10 milionów dolarów domu na Mulholland Drive wymagało niemałych zasobów. Zaczął więc poszukiwać sposobów na zarobienie dużych pieniędzy w krótkim czasie. Szybko znalazł rozwiązanie – telezakupy. Brando nie byłby jednak sobą, gdyby sprzedawał tam mopa, wielofunkcyjny mikser albo pajączka. Wśród jego pomysłów na sprzedawane produkty był m.in. wstrząsoodporny dom dla regionów zagrożonych trzęsieniami ziemi oraz system klimatyzacyjny wymagający wierceń w pomieszczeniach. Nie był to zatem typowy zestaw produktów sprzedawanych w Mango. Ktoś przytomny na umyśle powiedział mu, że takich rzeczy tam nie opchnie i zamiast tego powinien rozważyć wypuszczenie serii kaset sygnowanych jego nazwiskiem w których udzielałby lekcji aktorstwa. Pomysł bardzo mu się spodobał.
Jesienią 2001, zaledwie kilka tygodni po ataku na WTC, zorganizował dziesięciodniowe seminarium aktorskie zatytułowane „Lying for a Living”. Udział w nim wzięło dwudziestu młodych aktorów i aktorek oraz tuzin znanych artystów, m.in. Sean Penn, Whoopi Goldberg, Nick Nolte, Edward James Olmos oraz Harry Dean Stanton. Na wykłady wpadał również Robin Williams, który jednego dnia zagrał w pokazowej półgodzinnej improwizowanej scenie z prawdziwym sprzedawcą samochodów. Pewnego dnia pojawił się nawet Leonardo DiCaprio, ale wyleciał stamtąd z hukiem, gdy śmiał zapytać Brando, czy jego prawnik może się przyjrzeć kontraktowi. Leo był ostrożny, bo wszystko było nagrywane i miało kiedyś trafić na serię wydań DVD.
Zajęcia nagrywał kumpel Marlona, reżyser Tony Kaye, wciąż najbardziej kojarzony jako reżyser debiutanckiego „American History X”. Kaye starł się wtedy z Edwardem Nortonem, który narzucał swoją wizję przy procesie montażu filmu. Sfrustrowany młody artysta próbował nawet usunąć swoje nazwisko z listy płac i użyć pseudonimu… Humpty Dumpty. Współpraca z Brando również mu się nie układała, panowie wdawali się w liczne kłótnie i po kilku dniach Kaye w końcu machnął ręką i porzucił projekt. Zabrał przy okazji kilku lojalnych członków ekipy oraz niektórych młodych aktorów, którzy trafili na seminarium dzięki przeprowadzonym przez niego przesłuchaniom. Zanim jednak do tego doszło zdążył tak rozwścieczyć Jona Voighta, że ten zagroził zrezygnowaniem z uczestnictwa w zajęciach. Poszło o to, że Kaye pierwszego dnia seminarium pojawił się przebrany za Osamę Bin Ladena (przypominam: kilka tygodni po zamachach z 9/11).
Same wykłady nie rozczarowały, albo raczej to Brando nie rozczarował, bo było to dokładnie tak dziwaczne i niezapomniane doświadczenie, jakiego należało oczekiwać po słynnym aktorze. Już pierwszego dnia Marlon przywitał wszystkich przybyłych będąc umalowanym niebieskim tuszem do rzęs i ubrany w blond perukę, czarną sukienkę z pomarańczowym szalem i wciśnięty w gorset z gigantycznym sztucznym biustem. Machając różą w dłoni oprowadził uczestników seminarium po pomieszczeniach budynku znajdującego się na Bulwarze Zachodzącego Słońca, a na koniec spoczął na tronie i zabrał się za malowanie ust szminką. Po tym wstępnym przedstawieniu zaimprowizował jeszcze dziesięciominutowy monolog rozpoczęty słowami: „Jestem wściekły! Wściekły!”.
Zajęcia były bardzo intensywne i wymagające, szczególnie dla młodych adeptów aktorstwa. Roztrzęsione, zawstydzone aktorki, musiały się rozbierać na oczach wszystkich zebranych i stać nago. Brando już wcześniej udowadniał, że nie dba o granice intymności młodych aktorek i dziś byłaby pewnie z tego afera (aż dziwne, że nie zostało to przez nikogo poruszone przy okazji #MeToo, bo podobna sprawa kosztowała Jamesa Franco nominację do Oscara). Gdy Marlon nie był zadowolony z czyjegoś występu to grzmiał świętym gniewem i wdeptywał nieszczęśnika w ziemię. Improwizacja była głównym motywem zajęć. Jednego dnia Brando ściągnął na scenę samoańskich zapaśników oraz grupę… karłów. Innym razem znalazł na pobliskim śmietniku bezdomnego, którego również zaprosił na zajęcia. Muzyk jazzowy plumkał w tle na pianinie, Philippe Petit (tak, główny bohater dokumentu „Człowiek na linie”, którego historię opowiedział również Robert Zemeckis w "The Walk") wykonywał pokazowe spacery po rozpiętej linie, a czasem pojawiał się nawet Michael Jackson.
Wszystko to zostało uwiecznione na taśmach. Istnieją setki godzin nagrań z którymi Brando ostatecznie niczego nie zrobił. Aktor szybko zirytował się próbą ogarnięcia tego przytłaczającego materiału i zmontowania go w spójną całość. Jego uwagę pochłonęły inne pomysły (nawet nie jestem już zaskoczony, że opatentował nowy sposób wytwarzania bębenków kubańskich), a wkrótce znacząco pogorszyło się też jego zdrowie i trzy lata później zszedł z tego świata.
Czy kiedyś obejrzymy ten materiał? Wątpliwe. Osoba sprawująca pieczę nad tym, producent Mike Medavoy (długoletni przyjaciel Brando, który został przez niego wyznaczony na osobę odpowiedzialną za dalsze operowanie jego majątkiem), zupełnie nie jest tym zainteresowany. Wynika to z wielu powodów. Przede wszystkim: byłoby to problematyczne prawnie, bo nie wszyscy aktorzy występujący w nagraniach podpisali odpowiednie dokumenty. Mike nie widzi w tym zresztą potencjału komercyjnego, byłoby to ciężkie do sprzedania, wymagałoby dużego nakładu pracy przy montażu, a co najważniejsze, nie byłoby korzystne dla wizerunku zmarłego aktora. Niewątpliwie byłby to jednak fascynujący materiał. Z jednej strony: źródło wiedzy na temat aktorstwa czerpane od legendy kina, a przy tym interesujący materiał treningowy. A z drugiej strony: możliwość zanurzenia się w szalonej osobowości oraz obserwowanie tego, jak cenieni oraz aspirujący aktorzy zmagają się z nią, licząc na to, że odkryją „przepis” na zostanie wielkim artystą.
Brzmi to jak materiał na ciekawy dokument. Może kiedyś, w dalszej lub bliższej przyszłości, ktoś położy na tym ręce i będzie miał wizję, co dalej z tym zrobić i później udostępni to światu…
Źródło:
Artykuł z zeszłorocznego czerwcowego numeru The Hollywood Reporter.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz