sobota, 15 kwietnia 2017

The Fate of the Furious (Szybcy i wściekli 8) - recenzja


Lekkie zaskoczenie. Poprzednia odsłona, chociaż była porządnym widowiskiem, sprawiła, że poczułem już mały przesyt bombastyczną formułą serii oraz spory niedosyt w temacie fabuły (przeskakiwanie do kolejnych lokacji i Statham pojawiający się znikąd w każdej z nich oraz pretekstowa intryga to jednak za mało, żeby nazwać to przyzwoitym scenariuszem). Zwiastuny ósmej części zapowiadały kolejną telenowelową historię, upstrzoną głupotami oraz przesadzonymi scenami akcji, czyli godnego kontynuatora tradycji. Nie wzbudzało to we mnie entuzjazmu, więc na sali kinowej zasiadałem bez specjalnych oczekiwań, licząc na zobaczenie przyzwoitej rozwałki oraz przeciętnej fabułki, o której szybko zapomnę. Po pierwszych dziesięciu minutach siedziałem już z szerokim uśmiechem na twarzy, podekscytowany i mile zaskoczony. Przypomniałem sobie, dlaczego tak bardzo podobał mi się kierunek, jaki seria obrała w piątej części, co skutecznie powtórzono w szóstej odsłonie, ale wypaczono w siódmym filmie.

Prolog zabiera nas na ulice Hawany, a zarazem do początków serii, serwując pierwszorzędnie zrealizowany wyścig samochodowy, który jest przemyślany, wzorcowy pod względem dramaturgii, dynamiki oraz humoru, a przy tym bardzo pomysłowy. Z jednej strony jest to efekciarskie i rozbudzające widza już na wstępie, a z drugiej dość stonowane jak na ostatnie odsłony, niemalże kameralne (ok, teraz to trochę przesadziłem). Nie miałbym nic przeciwko, gdyby taki był cały film, ale seria nie stała się przecież blockbusterowym monstrum rozsadzającym box office ze względu na zamiłowanie szerokiej publiczności do spokojnych filmów akcji. Szybko przeskakujemy więc do Niemiec, gdzie jest już konkretniejsza zadyma z udziałem kuli wyburzeniowej. Zapewne widzieliście zwiastun, wiecie o czym mówię. Najważniejsze jednak, że zaciesz na buzi dalej nie znika. Wszystko jest idealnie odmierzone, przesadzone, efekciarskie, ale nie idiotyczne i przegięte, mieszczące się w granicach porządnego kina rozrywkowego oraz realiów ustanowionych przez poprzednie filmy.


Później bywa z tym już różnie, bo wkradają się różne idiotyzmy, nielogiczności i skróty fabularne, a widowisko bywa robione kosztem zdrowego rozsądku, ale żaden z elementów nie zbliża się do najgorszych przykładów znanych z serii. Bohaterowie oczywiście wciąż są niezniszczalni, wyskakują na jezdnię z rozpędzonych samochodów, stosują drzwi lamborghini jako tarczę odbijającą kule wystrzelone z karabinu maszynowego, a do tego są nieludzko silni. Generalnie to niewiele im już brakuje, żeby złożyć aplikację do Avengers. W porównaniu jednak do siódmej części, gdzie postacie czuły się na tyle silne (pewnie wpisali sobie kody na nieśmiertelność), że rozmyślnie doprowadzały pojazdami do czołowych zderzeń, zjeżdżały rozpędzonymi samochodami ze skarpy oraz atakowały helikopter przy pomocy czterokołowca, ósma odsłona jest dość stonowana i względnie realistyczna. Jeżeli oczywiści zapomnimy o tym, że w finale jest pościg z udziałem łodzi podwodnej, czołgu oraz samochodów sportowych.

Zadbano również o bohaterów, a przynajmniej o niektórych z nich, bo pomimo przymusowego odstawienia na bok postaci Briana (Paul Walker nie był dobrym aktorem, a jego postać nie była specjalnie charyzmatyczna, ale bywają momenty, że pustka po nim jest odczuwalna i robi się przykro) oraz jego partnerki, obsada z każdym kolejnym filmem i tak rozrasta się coraz bardziej. Co nie znaczy, że jest pomysł na wykorzystanie tych wszystkich postaci. Niektórych jednak dobrze dopieszczono w scenariuszu, co wykorzystali aktorzy. Dwayne Johnson dostał tym razem zadowalającą ilość ekranowego czasu, ma kilka kapitalnych scen, a co najbardziej zaskakujące, zbudowano fajną chemię pomiędzy jego postacią, a Deckardem, który polował na bohaterów w poprzedniej części. Jason Statham był strasznie niewykorzystany w filmie Jamesa Wana, a raczej – totalnie spartolony, bo jego postać sprawiała wrażenie wyrwanej z gry komputerowej. Był karykaturalnym łotrem z kreskówki, który pojawiał się pod koniec każdego rozdziału, żeby pomachać piąstką w powietrzu i pogrozić bohaterom. Tym razem jest pomysł na Deckarda, jego relacje z Hobbsem są zabawne, postać jest ciekawsza, a do tego dostał jedną doskonałą scenę akcji, o której jednak nie będę pisać, żeby nie psuć zabawy. Poważnym zgrzytem, szczególnie, jeżeli postać będzie powracać w kolejnych odsłonach w roli towarzysza broni, jest fakt, że w poprzednim filmie zabił on wiele osób, a w tym Hana. Sporo w tych filmach mówi się o rodzinie, byłoby więc dziwne, gdyby bohaterowie tak łatwo wybaczyli komuś zabicie jednego z nich. Życie anonimowych ludzi nigdy jednak nie miało wartości w tej serii, a zważywszy na telenowelowy charakter fabuły to nie zdziwiłbym się, gdyby Han powrócił w kolejnym filmie, co rozwiązałoby problem z przeszłością Deckarda i wtedy mógłby zostać już oficjalnym ziomem Toretto i spółki.


Trzecim aktorem, któremu pozwolono zabłysnąć w filmie, jest Kurt Russell. Grany przez niego Mr. Nobody nie dostał wielu scen, bo to jest dalej tylko poboczna postać, ale Kurt miał wyraźny ubaw na planie i widać, że dobrze się czuł w tej roli. Jeszcze mniej czasu ekranowego dostała pewna brytyjska aktorka, ale wykorzystała go w 100%. Niczego więcej nie napiszę, żeby nie psuć niespodzianki. Lekkim rozczarowaniem jest natomiast Charlize Theron, no i uwiązany do niej przez większość filmu Vin Diesel. Ona musi głównie wpatrywać się w różne ekrany i rzucać groźby delikatnym głosem, on… no cóż, gra bez większego przekonania, sceny dramatyczne (a może raczej „dramatyczne”) odhacza, a wszystkie inne zalicza na autopilocie. Za mało diesla w Dieselu.

Szybcy i wściekli 8” to jednak zaskakująco udany film jak na produkcję z ósemką w tytule. Poprawiono wiele rzeczy, które zgrzytały w poprzedniej odsłonie, sceny akcji bywają głupie, ale nie są piramidalnie kretyńskie, a nawet całkiem pomysłowe, dopracowane i sprawiające odbiorcy sporo radochy. Jeżeli tylko bawią nas takie motywy, jak łapanie ręką torpedy sunącej po lodzie i korygowanie jej toru to będziemy się dobrze bawić na filmie. Wiadomo, nie jest to seria dla miłośników realizmu, ale nigdy taka nie była (bywała jedynie bardziej stonowana) i nigdy nie będzie. Jako kino rozrywkowe sprawdza się idealnie, wprawdzie trochę mi przeszkadza fakt, że wkrótce jednymi z najlepiej zarabiających filmów będą produkcje z dwucyfrowymi numerkami w tytułach, ale co zrobić, takie czasy.

2 komentarze:

  1. Mnie też nie podobała się Charlize Theron, za to Kurt Russell był świetny. Ogólnie film niezły. Co do tych nieprawdpodobnych scen, no cóż, to od dawna plaga w kinie, poza tym filmy akcji muszę trochę takie być :D
    Zapraszam do przeczytania mojej recenzji: http://filmmania.blog.onet.pl/2017/05/22/szybcy-i-wsciekli-8/

    OdpowiedzUsuń
  2. tutaj calkowicie sie niestety nie zgodze pierwszy no i jeszcze drugi odcinek byl realistyczny a koncowe to niestety bajka dla "maluczkich"

    OdpowiedzUsuń