sobota, 11 listopada 2017

Only the Brave - recenzja


Gdy pierwszy raz zobaczyłem w kinie zwiastun „Only the Brave”, zaśmiałem się pod nosem. Uznałem, że Peter Berg nie wyłączył jeszcze kserokopiarki i nakręcił kolejny oparty na faktach film o dzielnych amerykańskich mężczyznach i ich pięknych żonach siedzących w kuchniach, zamartwiając się o mężów, dokonujących w tym czasie heroicznych czynów. Nawet gromkopierdny tytuł filmu zdawał się to potwierdzać. Z niemałym zaskoczeniem wyłowiłem więc w ostatniej sekundzie nazwisko reżysera, Josepha Kosinskiego. Kosinski dotąd kręcił prześliczne filmy sci-fi, które były bajeczne wizualnie, wycyzelowane technicznie, doprawione fajnymi soundtrackami, ale niedomagały fabularnie. Scenariusz u Kosinskiego dotąd miał w zasadzie jedno zadanie, nie wchodzić w drogę designerskim projektom wnętrz. I nie wchodził. „Only the Brave” jest więc dość niespodziewaną rewoltą stylistyczną i wywróceniem relacji forma-treść. Kosinki tym razem poświęca zdecydowanie więcej uwagi niespiesznie rozwijanej fabule, niechętnie sięgając po wizualne atrakcje.

W efekcie dostajemy dość sztampową historię o braterstwie, heroizmie i poświęceniu, którą doprawiono rodzinnymi utarczkami i takimi wstrząsającymi dramatami, jak „moja córeczka mnie nie poznaje, bo ciągle wyjeżdżam w różne miejsca żeby gasić pożary”. Scenariusz jest dość drętwy, ale utalentowana obsada aktorska wyciska z niego jakieś życie i w drugiej godzinie filmu zaczynamy nawet interesować się losami niektórych postaci. Najgorzej mają aktorki, bo jedynie zjawiskowa (kolejne dekady lecą, a jak była przepiękna, tak dalej jest) Jennifer Connelly jest w stanie tchnąć życie w swoją licho zarysowaną bohaterkę. Nie można tego powiedzieć o Andie MacDowell, która praktycznie robi za statystkę. Niewiele lepszym materiałem obdarowano mężczyzn, ale Josh Brolin, Miles Teller, a także Jeff Bridges, Taylor Kitsch i James Badge Dale robią co mogą, żeby wyjść poza stereotypowe role i przekonać widza do swoich postaci. I przekonują.

Wspomniałem we wstępie o początkowym skojarzeniu z ostatnimi filmami Berga i rzeczywiście, „Only the Brave” bardzo często wpisuje się w schemat konstrukcyjny filmów takich jak „Deepwater Horizon”, „Patriots Day” i „Lone Survivor”. Jest więc gloryfikacja męstwa amerykańskich mężczyzn, epatowanie kulturą maczo, testosteronem, brudnymi skarpetkami, szowinistycznymi żartami, są cierpiące kobiety i dzielni faceci, a w napisach końcowych mamy oczywiście kolekcję zdjęć prawdziwych amerykańskich mężczyzn, z rzewną piosenką w tle, która ma łapać widownię za serce. Nie sądzę. Film działa najlepiej wtedy, gdy Kosinski jest sobą, opowiada przede wszystkim obrazem, a nie słowami. Zdjęcia bywają tutaj przepiękne, podobnie jak ustawienia kamery i aktorów w przestrzeni, a także operowanie kontrastowymi kolorami, jak na przykład żółte uniformy strażaków przemieszczających się po spopielonym terenie. Całość ożywa, gdy ekran przejmuje ognisty żywioł, a stawka zostaje podniesiona do góry, szkoda więc, że tak oszczędnie pokazuje się tutaj bohaterów w akcji.

Obejrzeć jednak warto, bo Kosinski pięknie opowiada obrazem. W scenach, gdy sobie na to w końcu pozwala, malkontentowi pozostaje się zamknąć na kilka minut i chłonąć doznanie. Obsada jest zacna i trochę marnuje się na tak lichy scenariusz, ale wkłada w niego zaskakująco dużo serca. Porcję ożywczej energii zapewniają też piosenki takich kapel jak AC/DC, Pearl Jam, The Raconteurs, ZZ Top i Metallica. Nie jest to zresztą zła historia, wręcz przeciwnie, interesujące jest poznanie szczegółów pracy strażaków specjalizujących się w gaszeniu ogromnych pożarów trawiących lasy i pola. Uwiera tylko, że jest to wpisane w tak sztampowy scenariusz.

1 komentarz: