„Wieża. Jasny dzień” znajdowała się na szczycie mojej listy zeszłorocznych polskich premier kinowych, które chciałbym nadrobić jak tylko będzie okazja. Ucieszyłem się więc, gdy odkryłem, że podczas Nowych Horyzontów zostanie pokazana nie tylko „Wieża…”, ale również nowy film Jagody Szelc. Oba filmy uciekają od prostych znaczeń i rozwiązań, oferując intelektualną łamigłówkę do rozwiązania przy kolejnych seansach. Wierzę, że jest to doświadczenie, które zyskuje przy kolejnych podejściach do filmu, nie podjąłem się więc napisania osobnych recenzji poszczególnych filmów opartych na pierwszym (i to festiwalowym, czyli skażonym zmęczeniem umysłu) kontakcie z nimi. Możliwe, że kiedyś się jeszcze tego podejmę. O filmach nie przestaję jednak myśleć, zwłaszcza o tym najnowszym, poczułem więc potrzebę podzielenia się tym.
„Monument” zobaczyłem jako pierwszy, większość osób, z którymi rozmawiałem we Wrocławiu, stawiała go niżej od debiutu. Możliwe, że to właśnie kwestia tego, który film widziało się jako pierwszy, ale to właśnie „Monument” zrobił na mnie większe wrażenie. Chociaż nie, wrażenie to złe sformułowanie, bo oba filmy Jagody Szelc, chociaż bardzo od siebie odmienne to jednocześnie są sobie pokrewne, niczym… dwie siostry w „Wieży”. W związku z tym, po pierwszym seansie pozostawiają widza z podobnym mętlikiem w głowie. „Monument” oferuje jednak w finale klucz do rozszyfrowania znaczenia filmu, co mnie dość zdziwiło, a nawet nieco rozczarowało, bo zostało to rozwiązane dość topornie, dosłownie i mało zaskakująco (dokładnie takiego wytłumaczenia spodziewałem się już po kilku pierwszych minutach filmu). Abstrahując jednak od formy, w jakiej zostało to zaserwowane widzowi, to nie jest prawdą, że reżyserska oferuje w ostatnich minutach rozwiązanie całej zagadki na srebrnej tacy. Wręcz przeciwnie, to raczej tylko wskazówka, w jakim kierunku należy drążyć przy kolejnych seansach, odkopując kolejne fabularne skarby, czyli elementy układanki, którą należy już sobie ułożyć samemu.
„Monument” początkowo kojarzył mi się z twórczością Yorgosa Lanthimosa, głównie za sprawą wielu zagadkowych wątków i nierealistycznych reakcji postaci na dziwaczne elementy, ale końcowy „twist” nadaje temu wszystkiemu sensu i wierzę, że całość na tym zyska przy kolejnym seansie. Gdy już wiadomo co się dzieje, na wszystkie te motywy patrzy się niczym na osobne opowieści skupione na czymś, co muszą sobie przepracować w głowie wszystkie postacie przed wyruszeniem w dalszą drogę. Ciężko napisać o tym filmie coś więcej, bez wkraczania na teren spoilerów, więc na razie muszę się zatrzymać. Po kolejnym seansie, czyli pewnie dopiero, gdy zostanie wydany na jakimś nośniku, bo nie spodziewam się tego zobaczyć w angielskich kinach, chciałbym jeszcze do filmu wrócić i już pogrzebać głębiej w jego fabule.
O „Wieży. Jasny dzień” reżyserka mówi, że chciała zrobić normalny film, który rozpada się w finale. I tak rzeczywiście jest. O tym, że jest to coś więcej, jak tylko rodzinny dramat zbudowany wokół komunijnych obrzędów, wiadomo już w zasadzie od samego początku. Zwiastują to pojedyncze nadnaturalne elementy i lekka groza oraz „dziwaczność” przeszywająca okazjonalnie nasze kości niczym niespodziewany powiew zimnego wiatru późnym latem. Im bliżej końca, tym mocniejsze ich oddziaływanie na strukturę i nastrój filmu, który zabiera nas w podróż do nowego świata, chociaż nie ruszamy się z domu nawet na kilometr. Stąd też dwa tytuły, które pojawiają się w oderwaniu od siebie na początku i końcu filmu. Kończymy z zupełnie innym filmem, jak zaczynaliśmy.
„Wieża. Jasny dzień” pozostawia o wiele więcej władzy w rękach widza, który może zupełnie dowolnie interpretować sobie to, co właśnie zobaczył i doszukiwać się sensu w tropach podsuniętych przez reżyserkę. Jest to bardziej frustrujące od „Monumentu”, który oferuje przynajmniej jakieś rozwiązanie zrozumiałe przez każdego przytomnego odbiorcę posiadającego chociaż garść funkcjonujących komórek mózgowych, ale należy spojrzeć na to jak zaproszenie do intelektualnej zabawy z zagadkowym filmem. Oczywiście trzeba lubić takie zabawy. Nie każdemu będzie się to podobać, bo kino ma być przecież zawsze zrozumiałe i niepozostawiające widza ze zbyt dużą ilością pytań piętrzących się w głowie po seansie. O! I ja takie podejście rozumiem, nie oceniam negatywnie takiej postawy, ale zarazem darzę dużym szacunkiem twórców, którzy mają własny pomysł na to, czym kino powinno być i konsekwentnie się tego trzymają. Zwłaszcza, gdy mają taki talent do dialogów, dyscyplinę w opowiadaniu niejasnych historii i kunszt w przelewaniu tych dziwnych pomysłów na język filmu, jak Jagoda Szelc. Nie przeszkadza też, że oba filmy są bardzo dobrze zagrane, szczególnie ten pierwszy, bardziej kameralny, skupiony na kilku postaciach, starannie więc obsadzony. „Monument” był w zasadzie pracą dyplomową studentów aktorstwa, postaci jest dużo, każdy młody artysta musiał dostać swoje pięć minut na ekranie, nie wszyscy wykorzystali to równie dobrze, ale na szczęście nikt nie pociągnął projektu w dół, w czym chyba zasługa reżyserki, która budowała postacie w oparciu o osobowości aktorów.
Fascynujące, pobudzające intelektualnie i niepozwalające o sobie zapomnieć filmy do których chce się wracać. I jak poświadczy chyba każdy, kto miał przyjemność słuchać ją na żywo, dokładnie to samo można powiedzieć o ich autorce. Już nie mogę się doczekać następnego filmu. I kolejnego spotkania z Jagodą Szelc.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz