niedziela, 9 września 2018

Yardie - recenzja


Idris Elba to człowiek wielu talentów. Charyzmatyczny aktor, (podobno) zdolny DJ, od niedawna kickbokser (dwa lata temu stoczył zawodową walkę i wygrał z młodszym, bardziej doświadczonym rywalem), a teraz do CV może sobie wpisać również debiut reżyserski.

„Yardie” to „Chłopcy z ferajny” w rytmach reggae. Gangsterska opowieść rozpoczyna się w Kingston z lat 70., a kończy w Londynie z lat 80., gdzie zabiera nas reżyser, gdy główny bohater podrasta już nieco i musi opuścić Jamajkę. Nie jest to specjalnie oryginalna opowieść, bo scenarzyści w opowiadanej historii, a Elba w warstwie wizualnej i zabiegach realizacyjnych, zapożyczają garściami z innych filmów. Co nie znaczy, że ogląda się to źle, wręcz przeciwnie. Niełatwo się natomiast tego słucha, bo jamajskie akcenty, slang i bełkotanie pod nosem, często dają się we znaki. Nie będę udawać, że wszystko zrozumiałem z dialogów, bo tak nie było, niejednokrotnie przegrywałem to nierówne starcie. Trzeba będzie to kiedyś jeszcze raz obejrzeć z napisami. Niewątpliwie nadaje to jednak realizmu, no i świeżości, tej opowieści.

Nieczęsto przecież możemy zanurzyć się w Jamajce z przełomu lat 70. i 80., więc to już stanowi zasadniczy plus, ale film się robi jeszcze ciekawszy, gdy przenosimy się do Londynu z tamtego okresu. Elba wychowywał się w tamtych czasach, jako nastolatek swoje po mordzie dostał, niejednego sierpowego sam sprzedał, czuje więc ten klimat i ładnie odtwarza go na ekranie. Punki, tureckie kawiarnie, skłoty, czarnoskórzy gangsterzy z maczetami odstraszający krewkich Angoli, wszystko to zgrabnie przenosi widza do Londynu z lat 80.

„Yardie” bywa nierówny, reżyser próbuje znaleźć swój unikalny styl, ale odnosi połowiczny sukces, bo z filmu będzie się pamiętać motywy, o których wspomniałem wyżej, jamajskie klimaty, reggae buzujące z głośników i Anglię sprzed dekad, wciąż jednak bazuje to wszystko na schematach i rozwiązaniach wypracowanych przez tuzów gatunku. Zobaczyć jednak warto.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz