Nie zapowiadał tego pierwszy odcinek, który był po prostu w porządku, ale „Sex Education” to cholerstwo, które wciąga jak woreczek mandarynek. Niby można je sobie dawkować, ale zanim się obejrzysz wokół ciebie leży pełno skórek i zastanawiasz się, jak teraz wytłumaczyć rodzinie, że wpieprzyłeś wszystko sam przy jednej posiadówie. Dawno już nie połknąłem jakiegoś serialu za jednym posiedzeniem, zwłaszcza w piątek wieczorem, gdy zdarza mi się odpłynąć w fotelu zanim jeszcze dokończę myśl: „ej, ale bez jaj, że walnę w kimono przed 22.00...”. „Sex Education” oglądałem do drugiej rano. I nawet nie było opcji żebym przerwał i położył się wcześniej spać.
Nie jest to jakiś wybitny serial. Nie wszystko tutaj działa bez zarzutu. Czasem rozjedzie się tonalnie, czasem poleci jakimś schematem, a muzyka w tle to taki poziom „Złotopolskich”, bardzo opisowa, banalna, oczywista i często stawiająca na tandetne, humorystyczne tonacje. „Sex Education” jednak nadrabia to wszystko serduchem włożonym w scenariusz, budowę postaci i ciekawy rozwój relacji pomiędzy nimi, a przede wszystkim to humorem i bardzo dobrymi kreacjami aktorskimi. Wiadomo, najbardziej znaną aktorką, ciągnącą ten serial na swoich barkach (i dostarczającą kilka kapitalnych scen) jest Gillian Anderson, ale obsada skrywa jeszcze Asa Butterfielda, dobrze czującego się w skórze swojego bohatera, a także kilka aktorskich objawień, o których jeszcze pewnie usłyszymy w przyszłości. Obsada często za cholerę nie wygląda, jakby byli prawdziwymi nastolatkami, ale za to wszyscy trzymają poziom i bez zgrzytów przeprowadzają nas przez tę wciągającą historię. I do tego jest jeszcze Emma Mackey, która czasem wygląda jak młodsza siostra Margot Robbie, a czasem jak ktoś zupełnie niepodobny do Margot Robbie, ale w obu przypadkach patrzy się na nią z równym zainteresowaniem.
Interesujące są tutaj poboczne wątki, które wynikają z działalności głównego bohatera, scenarzyści zgrabnie korzystają z humoru sytuacyjnego, dialogi też skrzą się od zabawnych tekstów, a czasem na łopatki rozkłada pocieszna absurdalność jakiejś sceny. Jest to niewątpliwie serial, w którym powinni się odnaleźć fani brytyjskiego „Skins”, bo oferuje zbliżone podejście do nastoletniego komedio-dramatu, ale „Sex Education” jest mniej szalone, dzikie i… brytyjskie. Sprawia to trochę wrażenie, jakby o angielskich realiach próbowali opowiadać Amerykanie, którzy zrobili sobie maraton ze „Skins”, ale jednocześnie weekendami katowali stare odcinki „Beverly Hills 90210”. Nie stanowi to wielkiego problemu, ale początkowo sprawia, że zastanawiamy się, czy rzeczywiście akcja osadzona jest w Anglii i przez jakiś czas poszukujemy na ekranie dowodów na to.
Najważniejsze jednak, że serial cholernie wciąga, ogląda się go z przyjemnością i zaciekawieniem, delikatnie rozbawia, ale nie boi się też uderzyć w poważniejsze tony, a do tego pozostawia po sobie niedosyt i chęć zobaczenia kolejnego sezonu (już potwierdzonego).
Będę na niego czekać.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz