czwartek, 4 kwietnia 2019

Us (To my) - recenzja


Jednego z całą pewnością nie można mu zarzucić. Jordan Peele nie kręci filmów, które wyparowują z głowy pięć minut po seansie. „Us” najpierw mnie zaintrygowało wprowadzeniem do historii, następnie zachwyciło zgrabnością z jaką Peele prowadzi narrację i operuje warsztatem, poczułem się rozbawiony, zaciekawiony, pobudzony intelektualnie, a co najważniejsze - zaangażowany w życie filmowej rodziny i jej losy w drugiej połowie filmu. Obchodziło mnie, co się z nimi stanie w momencie kryzysu, bo najpierw skutecznie sprzedano ich w „normalnych” okolicznościach, gdy wspólnie jedli śmieciowe żarcie, gadali o pierdołach i przekomarzali się ze sobą. „Us” jest do tego nasycony, a wręcz przesycony, symboliką. I to wszelaką, bo podczas seansu można się doszukać garść metafor na kilka różnych tematów, a później znaleźć w sieci jeszcze drugie tyle kolejnych znaczeń odkrytych przez innych ludzi. Wszystko to powinno się złożyć na horror wybitny, ale tak się nie dzieje, bo wypchane tematami „Us” pęka nieco na szwach.

[Tekst zdradza istotne elementy fabuły]

Podstawowym problemem, jaki mam z tym filmem, jest to, że Peele nie przemyślał go sobie dokładnie i nie dopracował historii w wielu istotnych detalach. Jest pewnym paradoksem, że film, który został ewidentnie stworzony z myślą o dociekliwych widzach, uważnie analizujących oglądane dzieło, w pewnych kwestiach wymaga zawieszenia niewiary i zignorowania ogromnych dziur logicznych. Jeżeli tego nie zrobimy to nie będzie w stanie w pełni się zachwycić tym, co otrzymaliśmy. Przy całym bogactwie intelektualnych skarbów do których można się dokopać podczas seansu jest tam zaskakująco dużo „szybów” do których lepiej się nie zapuszczać. Pierwszym znakiem, że Peele trochę przedobrzył jest tani twist w finale, który potężnie mnie rozczarował. Zbuntowałem się, zamamrotałem pod nosem „to kurna nie ma sensu” i wyszedłem z kina lekko wkurzony. Głównie byłem zły na reżysera, że zniszczył coś, co mogło być filmem wybitnym. Nie odpuszczałem jednak tematu, kwestionowałem swoją postawę przez całą podróż powrotną do domu, szukałem w głowie wyjaśnień, które mogły mi umknąć, i z radością znajdywałem je, ale zaraz odkrywałem coś, co temu przeczyło albo stawiało pod sporym znakiem zapytania. I tak jeszcze przez następnych kilka dni. Dobrze to świadczy o filmie, bo cały ten wewnętrzny dialog wynikał z chęci obronienia go, doszukania się czegoś, co wytrąciłoby mi broń z ręki i dało podstawę do pełnego zachwytu. Gdy już miałem wszystko przepracowane w głowie i uzupełnione spostrzeżeniami innych ludzi - wybrałem się do kina jeszcze raz. Film oglądało się równie przyjemnie, co za pierwszym razem, a do tego z uznaniem odkryłem, że wiele wypowiedzi Red i Adelaide nabrało teraz nowego znaczenia. Niestety ostatecznie niewiele z tego wynikło, bo jeszcze bardziej utwierdziłem się w przekonaniu, że ten twist nie ma sensu. Pomijając już wiele innych kwestii, to najważniejszym pytaniem jest: dlaczego oryginalna Adelaide’a po prostu nie wyszła na powierzchnię jak tylko została odkuta?


Znalazłem kilka różnych ewentualnych rozwiązań, ale wszystkie zakładają sporą dozę dobrej woli u odbiorcy (czyli „nieczepianie się” szczegółów) i wyciągnięte są z powietrza, bo film nie daje żadnych sensownych wskazówek. Jest to zarazem jedynie czubek góry lodowej, bo ilość piętrzących się pytań rośnie proporcjonalnie do czasu spędzanego na rozmyślaniu o „Us”. Jeżeli sobowtóry odtwarzały wszystkie zachowania ludzi na powierzchni to jak to działało w praktyce? Widzimy przecież obłąkańczo się obracających doppelgängerów w ciasnym pomieszczeniu, co jest odbiciem ich oryginałów korzystających z karuzeli w wesołym miasteczku, a także wynaturzoną wersję przejażdżki kolejką górską oraz zbijania kręgli, a nawet flirtu. Jeżeli było to odwzorowaniem tego, co oryginały aktualnie robiły na powierzchni i wiązało się z wiecznym podążaniem ich śladem, no to co się działo, gdy ograniczona przestrzeń podziemnego tunelu nie pozwalała podążyć tam, gdzie poszedł oryginał na górze? A jeżeli sobowtóry jedynie odtwarzały to, co się działo na terenie wesołego miasteczka i gubiły „połączenie”, gdy tylko oryginały oddalały się od Santa Cruz to dlaczego Red powiła - wzorem Adelaide - dwójkę dzieci, w tym jedno z nich w mocno traumatycznych warunkach. I dlaczego Red, która przecież tak naprawdę była oryginałem, od dzieciństwa zachowywała się niewolniczo jak kolejny sobowtór? I jak w ogóle sobowtóry nagle wyrwały się spod (nieświadomej) kontroli oryginałów? Jeżeli doszło do tego podczas sceny tańca to dlaczego później Red dalej kopiowała zachowania Adelaide? I skąd oni wszyscy dorwali takie same czerwone wdzianka i nożyce krawieckie? Zamówili sobie w ACME?

Można by tak jeszcze długo mnożyć różne drobne i większe dziury logiczne. Można by też oczywiście wymyślać przeróżne mniej lub bardziej przekonujące wyjaśnienia, ale byłoby to wyręczaniem scenarzysty, który wszystkie niewygodne fabularnie kwestie zwyczajnie przemilczał, wychodząc pewnie z założenia, że jeżeli jakiś fajny patent nie da się sensownie uzasadnić to chrzanić sensowne uzasadnienie. Najważniejsze, że wnikliwsi odbiorcy dostaną wielopoziomowy znaczeniowo i otwarty na wielorakie interpretacje błyskotliwy koncept całego filmu w którym będą mogli „grzebać” do woli. Mnie to jednak przeszkadza, bo nie pozwala w pełni zachwycić się tym pomysłowym filmem, którego ciągnie chwilami w dół lenistwo reżysera niepróbującego znaleźć rozwiązań dla wspomnianych wyżej kwestii. W sumie to motyw doppelgängerów sprawdza się najlepiej w pierwszej połowie filmu, gdy otrzymujemy opartą na starych europejskich baśniach historię o cieniach, które przeżywają wynaturzoną wersję życia swoich oryginałów z powierzchni. Gdy Peele nie próbuje tego wyjaśnić, ale skupia się na mrocznej, baśniowej otoczce, wiążącej się z nagłą inwazją dziwnych istot, to widz nie kwestionuje tego i nie szuka dziury w całym. Akceptuje się, że te istoty żyły sobie w jakimś równoległym świecie i nagle pojawiły się w naszej rzeczywistości. Problem pojawia się, gdy reżyser zaczyna wyjaśniać ich istnienie w sposób „realistyczny”, bo wtedy mimowolnie zaprasza do krytycznej analizy otrzymanych informacji, a Peele niestety dostarcza pełno amunicji dla „czepialskich” umysłów. I można powiedzieć, że trzeba po prostu zawiesić niewiarę i zaakceptować pewne ułomności tego konceptu, no można, ale jeżeli chcemy wynieść ten film na wyższy poziom i postawić ponad „jakieś tam bzdurne horrory”, no to trzeba też umieć zaadresować takie kwestie.


Wielką zaletą „Us” jest natomiast to, że można odciąć się od tego wszystkiego, zapomnieć nawet o tych wszystkich sprytnych metaforach, zignorować przewijający się przez cały film dualizm, wszystkie te mniej lub bardziej subtelnie powiązane z tym symbole (ciągle powracająca liczba jedenaście, żywy pająk drepczący obok tego zabawkowego, prawdziwe bliźniaczki, dwie łodzie, etc.) i pomysłowe zwiastowanie przyszłych wydarzeń (ogromne cienie wychodzące z bohaterów podczas spaceru przez plażę), a nadal otrzymamy cholernie satysfakcjonujący film. Jordan Peele to szalenie utalentowany reżyser, umiejętnie budujący kolejne klimatyczne sceny, równie zgrabnie operujący atmosferą, jak i humorem (moim faworytem jest rodzina licytująca się na ilość dokonanych mordów), dobrze wyczuwający rytm filmu i rozumiejący, gdzie można przystanąć na chwilę, gdzie trzeba nieco przyspieszyć, a co warto by doprawić dobrą piosenką.

No właśnie, muzyka i wykorzystane w filmie piosenki, są mistrzostwem świata. Wszyscy zachwycają się kawałkiem N.W.A, który pojawia się w scenie rzezi rodziny Tylerów, i słusznie, też parsknąłem, gdy poleciał z głośników, ale prawdziwą rewelacją było poprzedzające go „Good Vibrations” The Beach Boys. Peele odkrył ten kawałek dla mnie na nowo i mogę to chyba porównać tylko z tym, co Tarantino zrobił ze „Stuck in the middle with you” we „Wściekłych psach”. I tak jak zawsze, gdy słyszę w radio piosenkę zespołu Stealers Wheel to mam przed oczami taniec Michaela Madsena poprzedzający scenę tortur, tak „Good Vibrations” od ponad tygodnia siedzi mi w głowie razem z widokiem zakrwawionej Elisabeth Moss pełznącej w kierunku ciała zarżniętego męża. Mocarny moment. Miałem ciary przy obu seansach, a nawet i teraz, gdy tylko o tym wspominam. Za przejaw geniuszu uznaję natomiast to, co zrobiono z piosenką „I got 5 on it”. Peele mógł się ograniczyć do popkulturowej nawijki na jej temat w scenie podróży samochodem, byłby fajny motyw do zwiastuna, spoko piosenka do puszczenia w filmie, no i gitara. Nic z tych rzeczy jednak, bo piosenka pojawia się w filmie jeszcze kilka razy, w ostatecznej formie robiąc dla Michela Abelsa (kolejny po „Get Out” cudowny soundtrack, warto śledzić dalsze losy tego kompozytora) za bazę pod fantastyczny orkiestralny utwór baletowy ilustrujący starannie zaaranżowane finałowe starcie pomiędzy dwiema wersjami bohaterki granej przez Lupitę Nyong’o.


Wszyscy aktorzy w tym filmie błyszczą w swoich podwójnych rolach, ale to Lupita świeci najmocniej. Istnieją aktorzy i aktorki, których kamera autentycznie kocha. I nie jest to tylko kwestia ponadprzeciętnej urody, bo Hollywood jest przecież wypełnione po brzegi wdzięczącymi się pięknymi ludźmi, którzy jednak nie potrafią złapać chemii z obrazem. Nie jest to też jedynie kwestią talentu, bo czasem możemy się zachwycać czyjąś kreacją, a niekoniecznie tym jak aktor prezentuje się na ekranie. Chyba musi po prostu zajść szczęśliwa kombinacja powyższych połączona z instynktowną zdolnością odnajdowania się w filmowej przestrzeni. Jedną z takich osób jest Lupita Nyong’o. Kamera kocha Lupitę, a Lupita potrafi bez większego wysiłku podsycać to uczucie. W „Us” zaprezentowała pełny pakiet: dwie wyraziste kreacje aktorskie, charyzmę oraz twarz, która jest bardzo plastyczna, ale też przy tym szlachetna, czym fascynuje i absorbuje całą uwagę widza przy każdym zbliżeniu. Nie zaszkodziło też, że aktorka została obdarowana fantastycznie na niej leżącym białym strojem oraz cudowną fryzurą. Niczego bym w niej nie zmienił w tym filmie. Gdyby decyzję podejmowano już teraz to oscarowa nominacja należałaby jej się jak soczysty króliczek doppelgängerowi.

Wielkie serducho należy się też Elisabeth Moss za wszystko, co odwala na ekranie jako doppelgänger, a zwłaszcza za scenę przy oknie, gdy przez kilka sekund daje niesamowity popis mimiki i sposobów w jaki jest w stanie wyrażać emocje. Moss chwilę wcześniej ma również inną bardzo znaczącą scenę, gdy Dahlia z namaszczeniem nakłada sobie makijaż na twarz. Szminkowanie ust, banalna czynność, którą przez większość życia musiała papugować, w końcu staje się czymś realnym, gdy może ją naprawdę poczuć na ustach i zobaczyć tego efekt. Jest to moment, w którym można poczuć sympatię do oprawców, bo staje się jasne, że to istoty, których dotychczasowe całe życie były podłym żartem, a dla nich samych – koszmarem będącym prawdziwym źródłem ich obłędu i nienawiści do „uprzywilejowanych” ludzi z powierzchni.


Już wklepałem grubo ponad półtora tysiąca słów, a wciąż mam wrażenie, że jedynie prześlizgnąłem się po tym filmie. Nie brnąłem w analizowanie go pod kątem wszystkich metafor, których można się w nim doszukać bez większego problemu, bo mam wrażenie, że gdzie teraz nie spojrzeć tam można przeczytać i usłyszeć natchnione przemyślenia o zawartej w nim krytyce konsumpcjonizmu, nierównościach społecznych, komentarzu religijnym, politycznym i co tam kto sobie jeszcze w nim wypatrzył. Ilość kierunków w jakie można podążyć z analizą „Us” zapala mi jednak w głowie ostrzegawczą lampkę, bo wychodzi na to, że Peele nie tyle chciał opowiedzieć o czymś konkretnym, co rzucić w odbiorców licznymi tropami i pozwolić im zadecydować (w oparciu o własnego „pierdolca”) na którym z nich postanowią się skupić. Nie narzekam jednak, rodzi to wprawdzie sporo pretensjonalnego materiału, ale stanowi też inspirację do wielu intrygujących spostrzeżeń i przemyśleń. Jeżeli miałbym wybierać pomiędzy kolejnym filmem o typie z czymś ostrym w łapie (swoją drogą krawieckie nożyce to kapitalny pomysł na zabójczy rekwizyt) służącym do mordowania przygłupich ludzi, a przesycony intelektualnymi bodźcami horror, który siedzi w głowie nawet dwa tygodnie po seansie, no to bez wahania wskażę palcem na to drugie.

Jordan Peele reżyserską karierę rozpoczął od mocnego podwójnego uderzenia – filmów skutecznie przyciągających uwagę masowej widowni, generujących spore zyski i ekscytujących w warstwie rozrywkowej, ale jednocześnie pobudzających do dyskusji po seansie oraz inspirujących do dalszego wgryzania się w otrzymany materiał. Wierzę jednak, a nawet jestem o tym przekonany, że swoje najwybitniejsze filmy ma jeszcze przed sobą i będę ze zniecierpliwieniem wypatrywać informacji o kolejnych jego projektach.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz