Ken Loach ma szansę zapisania się w historii jako pierwszy posiadacz trzech Złotych Palm. Osobiście to uważam, że trzy lata temu niezasłużenie zgarnął nagrodę za „Ja, Daniel Blake” (do „Wiatru buszującego w jęczmieniu” nie mam zastrzeżeń), bo tamtego roku w konkursie głównym było kilka lepszych filmów, ale to tylko pokazało, że wrażliwy społecznie przekaz jego filmów trafia do uprzywilejowanych członków jury i Brytyjczyk może ponownie zaskoczyć.
„Sorry we missed you” sprawia wrażenie duchowej kontynuacji poprzedniego filmu. Również osadzony w Newcastle opowiada o „zwykłych” ludziach, brytyjskiej rodzinie zmagającej się z długami, rachunkami do zapłacenia i niesfornym synem. On jest kurierem, ona opiekunką starszych osób, ich dzieci są rude, a życie w Anglii niełatwe. Klasyczny Loach. Bohaterowie filmu, rodzina Turnerów, zmaga się jednak z innymi problemami niż schorowany Blake i jego koleżanka egzystująca na granicy ubóstwa. Oni nie cierpią na brak pracy, ale nadmiar, bo kilkunastogodzinne zmiany po sześć dni w tygodniu to stały element ich życia.
On właśnie podjął się nowej pracy, która w teorii brzmi jak idealna szansa na odmianę jakości ich życia i kupna własnego domu, ale w praktyce okazuje się, że samozatrudnienie i „bycie samemu sobie szefem” jest sprytnym sposobem na bezlitosny wyzysk pracowników, który jednak nie przekłada się na wymarzone zarobki. Życiem Ricky’ego rządzi elektroniczne urządzenie, które dyktuje gdzie ma jechać, jak szybko musi tam dotrzeć i czy tym razem też będzie musiał się załatwiać do butelki.
Jego żona, Annie, jako opiekunka pracuje na równie chorych warunkach. Agencja wysyła ją do mieszkań różnych osób, głównie starszych ludzi, ale płaci tylko za czas wizyty, a zatem w praktyce kobieta spędza w robocie kilkanaście godzin dziennie, ale otrzymuje wynagrodzenie tylko za kilka godzin, bo wypłata nie uwzględnia czasu marnowanego na podróżowanie po całym mieście do mieszkań „klientów”.
Wszystko to odbija się na życiu rodzinnym, bo nie dość, że Ricky i Annie praktycznie siebie nie widują to nie mają też czasu na doglądanie dzieci, które wytyczne od matki otrzymują każdego dnia drogą telefoniczną. Szczęśliwie dla nich młoda córka jest odpowiedzialną dziewczynką której nie trzeba pilnować na każdym kroku. Nie można tego samego powiedzieć o nastoletnim synu, mającym już liczne problemy w szkole, a nawet z policją.
„Sorry we missed you” jest mniej moralizatorskie od poprzedniego filmu Loacha, mniej też próbuje szokować tragedią niefortunnych ofiar systemu, a bardziej przybliżyć trudne realia pracy osób z którymi regularnie spotykamy się jako klienci. I jest to już wystarczająco szokujące samo w sobie, nie potrzebuje dodatkowego „efektu rażącego”. Niestety Loach nie byłby sobą, gdyby problemów nie podkręcił do ekstremum. Wszystko co tutaj może pójść nie tak i zwalić się na barki bohaterów oczywiście idzie nie tak. Jest to trochę rozczarowujące, bo Loach ma talent do opowiadania o losach przeciętnych mieszkańców Anglii i jego ostatnie dwa filmy najlepsze są wtedy, gdy z wdziękiem i lekkością opowiadają o codziennym życiu Brytyjczyków oraz ich małych problemach. Gdy zaczyna je przesadnie podkręcać dla wywołania na odbiorcy mocniejszego efektu to historia przestaje już być portretem , a staje się moralitetem, który wypada troszkę niezgrabnie, bo reżyser znów wykłada ustami bohaterów, co powinniśmy wynieść z tej historii.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz