poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Everything Everywhere All at Once (Wszystko wszędzie naraz) - recenzja

 


„Wszystko wszędzie naraz” to towar zgodny z opisem. Gdy scenarzyści otwierają w historii drzwi do multiwersum i film automatycznie przeskakuje o trzy biegi wyżej to już do samego końca WSZYSTKO w nim atakuje widza ZEWSZĄD w KAŻDEJ MINUCIE SEANSU. Wcześniej to samo może powiedzieć o swoim życiu główna bohaterka, która jednocześnie musi radzić sobie z prowadzeniem pralni, audytem podatkowym, rozsypującymi się relacjami rodzinnymi i ogólnym rozczarowaniem egzystencją. Wszystko to będzie emocjonalnym kręgosłupem historii, który stale wybija z tej obłąkanej opowieści o równoległych światach i ludzkich losach oraz rozwiązywaniu rodzinnych waści poprzez intensywne wymachiwanie kończynami (love-fu). 

Film duetu Danielów (Dan Kwan i Daniel Scheinert) jest w sumie dość przytłaczający w tym nadmiarze pomysłów, zdarzeń, absurdów, konceptów naukowych oraz filozoficznych, bodźców wizualnych i nawiązań popkulturowych, jakimi stale ciska w kierunku widza, i to naraz. Nie wszystko, co się tutaj pojawia, jest dobrym pomysłem, bo i reżyserzy nie grają bezpiecznie, sięgając po każdy szalony koncept, jaki tylko przyszedł im do głowy, nie bojąc się wyskoczyć z czymś głupawym, wulgarnym, prostackim, co może ujść im płazem, ale może też odrzucić odbiorcę. Daniele liczą pewnie, że nikt nie ma za bardzo czasu do zastanawiania się nad tym, co w filmie zgrzyta, gdy wszystko w nim dzieje się w takim natężeniu i tempie. Jest w tej metodzie jakiś sens, bo „Wszystko wszędzie naraz” to film, z którym można zbłądzić i zabrnąć czasem na mielizny dobrego smaku i słabszych pomysłów, ale to nie przeszkadza, bo po drodze zalicza się podróż przez gąszcz kreatywności, a radość z tworzenia nieokrzesanego kina rozrywkowego bije z każdej sceny. 

 Nie można też nie pochwalić aktorskiego kwartetu znajdującego się w centrum tego filmowego obłędu. Michelle Yeoh w przeszłości sprawdzała się w kinie kopanym, filmach akcji, dramatach, komediach, romansach, a tutaj ma okazję zagrać to wszystko jednocześnie, dając w efekcie prawdziwy aktorski popis. Ke Huy Quan zalicza najlepszy „come back” roku, prawie 40 lat po występach w „Goonies” oraz „Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady”, wraca z rolą mieszającą dawny komediowy talent ze szczerością odgrywanych emocji i energią pulsującą z jego osoby w scenach akcji. Jamie Lee Curtis pięknie bawi się monstrualnością swojej postaci, ale też potrafi sięgnąć po przekonującą wrażliwość i ciepło, gdy tego wymaga scenariusz. W końcu, Stephanie Hsu, największe objawienie filmu, równie wiarygodna w roli zwykłej młodej kobiety, zmęczonej toksyczną relacją z matką, jak i barwnej łotrzycy, krzykliwej, charyzmatycznej, nieoczywistej, robiącej wszystko, żeby zagrabić dla siebie jak najwięcej ekranu. 

„Wszystko wszędzie naraz” nie wszystkim przypadnie do gustu, bo wykorzystana forma i obecny w tym humor, należą zdecydowanie do rodzaju tych specyficznych, a już zwłaszcza, nie w każdym momencie, bo jest to film przesycony tyloma bodźcami, że zmęczony umysł zwyczajnie się przegrzeje i wyłączy podczas seansu. Jednocześnie twórcy na tyle bezpardonowo, zadziornie, ale też radośnie, rozrzucają po ekranie te wszystkie szalone koncepty, że łatwo się zauroczyć, albo wręcz zakochać, w tym niesfornym filmie.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz