Niesamowite, jak dobrym filmem, i to na etapie szóstej części, 27-letniej przecież serii slasherów, jest nowa odsłona „Krzyku”. Wypuszczony zaledwie rok po premierze piątej części nie sprawia wrażenie produktu pospiesznie zdjętego z bezdusznego taśmociągu corocznych krwawych straszaków. Oczywiście, że fabularnie już dawno przerodziło się to w pocieszną telenowelę z dodatkiem gore w której scenarzyści stają na głowie żeby mordercy byli jakoś powiązani w finale z bohaterami cyklu i nawiązywali do poprzednich psychopatów przebranych za Ghostface’a. W starszych odsłonach tożsamości morderców i stojące za nimi historie bywały słabe (trójka), dobre (czwórka), naciągane (dwójka i piątka), ale nigdy nie zbliżały się do piorunującego efektu (zarówno pod względem efektu samego zaskoczenia, jak i tego, co się następnie działo w finale) zakończenia pierwszego filmu. W szóstce osiąga to już doprawdy niedorzeczny poziom, ale to zarazem jedyna zła rzecz jaką mogę powiedzieć o tym filmie.
„Krzyk 6” uzmysłowił mi, w połączeniu z niedawnym maratonem z wszystkimi poprzednimi filmami, że jest to moja ulubiona seria slasherów. Uwielbiam w niej to, że jej szósta odsłona wciąż potrafi zaskakiwać i satysfakcjonować świeżymi pomysłami, dając kupę radochy z oglądania krwawego baletu z nożem, ale też solidnie budowanego napięcia. Już na etapie zapowiedzi intrygowała ta znoszona maska Ghostface’a i scena w której poluje na bohaterki ze strzelbą w łapie. Skończyły się czasy zamaskowanej niezguły, która podczas pościgu za ofiarą dostaje doniczką w łeb i potyka się o przewrócone krzesło. Nowy Ghostface traktuje zamknięte drzwi z buta, a pyskate dziewczyny tnie nożem głęboko i bezlitośnie. Przy okazji jego postać bawi się oczekiwaniami widza już w prologu filmu, w którym to twórcy zdają się odrzucać pewne reguły cyklu, tym samym szybko wpuszczając do historii pierwszy powiew świeżości.
Działają tutaj relacje pomiędzy bohaterami, bo to pierwsza grupa nowych postaci (mam na myśli tych, którzy przetrwali poprzedni film) od czasu wprowadzenia ekipy z oryginalnego „Krzyku”, która została napisana i zagrana na tyle zgrabnie, że sympatyzuje się z nimi i nie patrzy obojętnie na ich los. Sceny morderstw są świetnie poprowadzone, podobnie jak starcie Gale z mordercą, nie brakuje w tym wszystkim różnych małych zaskoczeń i nieoczekiwanych rozwiązań, odpowiedniego rytmu wydarzeń, no i satysfakcjonujących puent.
Bawiłem się przednio, jeżeli lubicie serię to szósty „Krzyk” jest czystą przyjemnością, a stojący za tym reżyserski duet (Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett) zaczyna być coraz ciekawszym głosem w dzisiejszym kinie grozy.
0 komentarzy:
Prześlij komentarz